Pierwszy spacer na plaży…

Lubię się zgubić w Internecie… Czasem potrafię za pomocą kilkunastu kliknięć przejść na Wikipedii od hasła „Rewolucja Francuska” do „Lotów kosmicznych”… Nie pytajcie mnie jak, dla mnie to również jest zagadka 🙂

Ostatnio podczas takiego właśnie szukania drogi w sieci trafiłem przez przypadek na pewien film. Ale najpierw trochę historii i przemyśleń. Posłuchajcie…

Duncan Lou Who – bo to on jest bohaterem tej opowieści – urodził się w Vancouver w stanie Washington, USA ze zdeformowanymi obiema nogami. Zagrażały one jego zdrowiu na tyle poważnie, że musiały zostać usunięte. Duncan pozostał jednak radosny i zdawał się nie zauważać swej „inności” w stosunku do swych rówieśników. Jego opiekunowie postarali się o wózek inwalidzki dla niego, jednak Duncan jakoś nie mógł przyzwyczaić się do nowego sprzętu. Wolał poruszać się o własnych siłach, jakby nie zważając na problemy, które postawiła przed nim Matka Natura i jej psotna siostra Genetyka.
Duncan nie miał zbyt wiele wymagań wobec świata. Zawsze marzył jednak, by pójść na plażę, by poczuć piasek i ocean na własnej skórze, a nie tylko z opowieści… By poczuć się jak jego koledzy i koleżanki… I nadszedł ten dzień! Po wielu przygotowaniach Duncan poruszając się bez wózka został zabrany z pomocą opiekunów na plażę!
I wiecie co? Takiego wulkanu radości i energii nie widziałem wcześniej nigdy u nikogo! Duncan w ogóle nie sprawiał wrażenia „gorszego” od innych! Bawił się z kolegami poruszając się tylko za pomocą swych rąk! Nie czuł, że się różni! Nie wiedząc, że nie może… mógł tyle co inni!
A reakcja jego rówieśników? Naturalna, bez uprzedzeń, ale i bez przesadnej i niepotrzebnej litości! Bawią się z nim jak równy z równym, jak zdrowy ze zdrowym!

Niesamowite, prawda?
A co jeśli powiem Wam, że Duncan Lou Who jest… psem! Tak, tak, niepełnosprawnym psem rasy bokser, którego opiekunowie nie wyrzucili, nie uśpili, tylko postarali się mu dać tyle radości i ciepła, ile tylko są w stanie! I którego w pełni akceptują inne psy w ogóle nie zauważając nawet jego „inności”!
Opiekunowie nie uśpili Duncana, inne psy nie chcą go zagryźć, lecz bawią się z nim…

Tutaj sam film, który dosłownie rozwalił nas na drobne kawałeczki, by zaraz potem skleić je w całość za pomocą kilku łez:

A jak to jest u nas, u ludzi?

Niby jesteśmy tacy rozwinięci cywilizacyjnie i technologicznie, niby tacy wyedukowani i humanitarni, niby potrafimy zaglądać w ludzki genom, niby planujemy dalekie podróże w kosmos… Ale jeśli chodzi o ogólny stosunek ludzi do niepełnosprawności nadal jesteśmy w łańcuchu ewolucji z teorii Darwina daleko za psami, zajmując niezagrożenie miejsce między rozwielitką a pantofelkiem.
Wstyd mi w tej chwili za przedstawicieli ludzkiego gatunku za wszystkie pomysły „ulżenia niepełnosprawnym”, „rozwiązania problemu”, eutanazji chorych dzieci, za teksty słyszane osobiście przez nas od lekarzy w stylu: „łatwiej przynosić kwiatki na grób chorego dziecka niż się nim zajmować w domu”, itd.

Wstyd mi za niektórych ludzi!
Chyba już czas zwrócić się z powrotem do Matki Natury i od niej powoli zacząć uczyć się na nowo… Póki jeszcze mamy czas…

 

„To też będziemy razem”

I jeśli znajdę się

Sam nie wiem nawet gdzie

To też będziemy razem

Już zawsze na zawsze…

/Krzyś/

*) „A gdy dzień się kończył, Krzyś nie pamiętał już, że miał powiedzieć Puchatkowi coś ważnego…”

Jako że często zdaję się być takim Małym Głupiutkim Misiem, tak właśnie wyobrażam sobie teraz naszego Krzysia… Beztroskiego, trzymającego nas za rączkę, śpiewającego, radośnie podskakującego! „Już zawsze, na zawsze” miało się dziać z nami, tutaj, w domku… Widocznie Krzyś zdążył powiedzieć wszystko Puchatkowi… Niech zatem będzie szczęśliwy – już zawsze, na zawsze…

Będę z Tobą…

Deszcz mocno uderza o szyby, a ja tak się w niego bezczynnie wpatruję i myślę, co by dziś tutaj napisać… I nagle, z nie wiadomo skąd, w głowie wyraźnie rozbrzmiewa ta znajoma nuta:

Ze swojej drogi zejdę,
będę z Tobą.
I w najlepszej z chwil, i najgorszej też,
będę z Tobą
Jak i w pierwszym, tak i w ostatnim dniu,
będę z Tobą…
Z Tobą.

I jakby to było wczoraj, przypomniało mi się jak śpiewałam tę prostą, prawdziwą i piękną piosenkę mojemu Krzysiowi… Najczęściej jak byliśmy tylko we dwoje, jak czekaliśmy jak Tata wróci z pracy. Dużo i często sobie śpiewaliśmy.

Dziś ta sama nuta w myśli powraca, a ta myśl tak sobie kombinuje: może to role się odwróciły; może to teraz Krzyś śpiewa mi cichutko, a wyraźnie te same słowa; może teraz to on czuwa i przekonuje, że… „mamcia, będę z Tobą; tatko, z Tobą”.
I tym samym, właściwie sam Krzyś i jego piosenka szeptana mi w głowie zdecydowali o czym dziś Wam napiszę…

„BO ŻYCIE KOCHANIE TRWA TYLE CO TANIEC”.

” Sucha kostucha – ta Miss Wykidajło
wyłączy nam prąd w środku dnia.
Pchajmy wiec taczki obłędu, jak Byron,
bo raz mamy bal!”

Ta nuta siedzi mi w głowie od kilku dni. Szczególnie, po usłyszeniu emocjonalnej i oryginalnej aranżacji (zbeszczeszczonego obecnie popowymi fajerwerkami) szlagieru „Niech żyje bal”, który miałam szansę usłyszeć z okazji ” Krakowskich Miniatur”, podczas niecodziennego spektaklu-musicalu „Nie jesteś sama…” dyktowanego fabułą piosenek Agnieszki Osieckiej…
I podczas tego wieczoru pełnego uniesień: radości, smutku, nostalgii, nadziei.., że „nie jesteś sama”, zaczęłam wyobrażać sobie ten „jedyny bal, na który nas proszą”…
W ostatnim czasie bawię się na nim kiepsko. Pod ciężarem minionych miesięcy i związanych z nimi niełatwych przeżyć jakoś ciężko nam trzymać ramę i dryfować w tańcu kręcąc piruety. Może chwilowo jakieś drobne momenty radości, ciche szczęście mocy wspomnień wysuwają nas lekko jakimś walczykiem do przodu tylko po to, aby niewidzialny podmuch rzeczywistości zawrócił nas z powrotem do kąta. I tak cicho w nim siedzę, przyglądając się światu, feerii jego barw i świateł, każdej pojedynczej, tak różnej twarzy. Czasem się zachwycam, zazdroszczę, a czasem współczuję temu nieogarniętemu freestyle’owi pędzącemu bezpowrotnie… po co? Niby śmieszny ten wyścig, ten chaos, ten kicz… ale jednak dusza rwie się na ten bal. W końcu drugi raz nie zaproszą nas wcale. Ale z kolei ciało zaniemogło: stale dokucza mocno kręgosłup. Jakby tego było mało, odnowiła się kontuzja kolana i unieruchomiła na długie, nudne dni… Więc tu ciągle każą stać w kącie i się przyglądać, zamiatając parkiet jedną nogą.
Wtedy wtulam myśli pod skrzydła mojego dobrego Anioła: wspominam Krzysia.
I tak sobie myślę, doświadczając tych niby drobnych, a jak mocno dokuczliwych kontuzji, jak bardzo cierpiące ciało ograniczało naszego synka w ruszeniu do najpiękniejszego tańca: pełnego dziecięcego szczebiotu, nieudawanej radości i beztroski, uroczych piruetów… Krzyś był od początku postawiony z boczku, przycupnął cichuteńko w kąciku i patrzył… tymi swoimi mądrymi czarnymi koralikami. Co widział? Może kiedyś opowie. Ze względu, że był jeszcze malutki i, że dostał dość kiepską miejscówkę na tym balu, z biletem ulgowym, zdecydował się dość wcześnie opuścić naszą przepastną balową salę… Poszedł na zdecydowanie piękniejszy bal…
A tam, z rozmachem wiruje na samym środku niebieskiej sali…, a trzepot jego skrzydeł otula mnie, z każdym taktem, co dnia… :-*

0000000000.-girl-in-Gallery

Gdybym miała choć raz…

Dziś minął miesiąc. Podobnie jak ubiegłe tygodnie – najdłuższy miesiąc jaki kiedykolwiek pamiętamy.
Za to, czemu ten pierwszy, gdy byliśmy w domku i kolejne dwa zleciały jak jeden dzień…? Nie rozumiem. Nie mam siły pojmować.
Pora na jakieś bilanse? Nasuwa mi się tylko jeden. I znów z pomocą ostatnio na nowo odkrytego filmu „Miasto Aniołów”.

Krzysieńku, syneczku,

Gdybym miała choć raz…
– poczuć Twoje serduszko tuż pod własnym, bijące z taką siłą!
Gdybym miała choć raz…
– spędzić noc na walecznym zliczaniu pierwszych kropel naturalnego mleka dla Ciebie, pachnących w jeden, niepowtarzalny sposób.
Gdybym miała choć raz…
– masować Twój brzuszek, tak, by nie dokuczał; całować Twoje czółko, by myślało sobie tylko miłe rzeczy; czesać włoski, tak, by Ci się podobała Twoja fryzurka.
Gdybym miała choć raz…
– zanurzyć Cię w żółtej ulubionej wanience, by zobaczyć Twoje czarne koraliki najpierw zdziwione, potem najszczęśliwsze każdego wieczora około 19-tej.
Gdybym miała choć raz…
– stać w kolejce do kasy trzymając w ręku paczkę pampersów dla Ciebie i czuć przy tym rozpierającą dumę!
Gdybym miała choć raz…
– ścisnąć maleńką, kruchą rączkę, która prowadziła nas przez najcudowniejszy z możliwych świat od listopada 2011… kiedy dowiedzieliśmy się, że jesteś.
Gdybym miała choć raz…
– bać się o Twoje życie prawie 9 miesięcy, a potem dowiedzieć się, że jesteś nieuleczalnie chory i nic z tym nie możemy zrobić, tylko przy Tobie być, opiekować się całodobowo i specjalistycznie, i walczyć o każdy kolejny jeden „choć raz”: najpierw w domu, potem w łóżeczku, w wózku na balkonie, potem na spacerze…

Nigdy niczego bym nie zmieniła. Nie odwróciła. Nie cofnęła.

Swoim 11-miesięcznym „choć raz” zdziałałeś Kochanie więcej niż niejeden dorosły, starszy umierający człowiek. Zmieniłeś nas i nie tylko nas.

Wolałabym choć raz trzymać Twoje bardzo chore ciałko w ramionach mocno przytulając i patrzeć w Twoje najmądrzejsze czarne koraliki, niż zaznać długiego, łatwego i w sumie niewiele znaczącego życia, jakie dzieje się przeciętnie wokół.

Niczego nie żałuję. Mam nadzieję, Krzysieńku, że myślisz sobie teraz to samo… Że warto było. Choć raz.

Tylko teraz… wolałabym choć tylko jeszcze raz podarować Ci największego i najbardziej milusiego Kubusia Puchatka z możliwych, niż ozdabiać takiego, jakiego zanieśliśmy Ci dziś:

image

A Ty co lubiłeś najbardziej, syneńku?

Film „Miasto Aniołów”… Od zawsze mój ulubiony, najmądrzejszy, najpiękniejszy film. Może z sentymentu, że był on pierwszą oryginalną płytą dvd we własnej kolekcji, może przez kwestię gustu do niekoniecznie szczęśliwych i banalnych zakończeń, może przez nietuzinkową i prosto, acz pięknie opowiedzianą fabułę, może przez tematykę… Po prostu – ulubiony. Oglądałam go już dziesiątki razy, znałam na pamięć.

Ostatnio sięgnęłam po obraz w reżyserii Brada Silberlinga po raz kolejny… Ale dopiero teraz po raz pierwszy dostrzegłam zupełnie inny jego wymiar, głębszy, dla wtajemniczonych: wymiar niezwykle cienkiej granicy życia i śmierci, wymiar jaki stawia pytanie: „Co jest potem?”, wymiar, który bez proszenia dał tyle łez jak nigdy i tyle pytań… jak nigdy.

Krzysieńku,

Czy Ty też na zgodę z Twoją i – Bóg jeden wie kogo – wolą jeszcze uśmiechnąłeś się, gdy nikt z nas tego już nie widział?
Czy Ty też Kochanie bez żadnego strachu spojrzałeś Komuś prosto w oczy, z tylko Tobie zrozumiałą ufnością?
Co sobie myślałeś, gdy stojąc już obok łóżeczka, patrzyłeś na nas tulących Twoje najmilsze ciałko, które tyle zdążyło dać Ci popalić…?
Czy Twoja najmądrzejsza główka tak samo nie mogła tego wszystkiego pojąć jak nasze dorosłe umysły?
Czyja ręka odprowadziła Cię gdzieś Tam… po raz ostatni tym nowoczesnym, znienawidzonym korytarzem Oddziału…?

Co odpowiedziałeś na pytanie: „Co lubiłeś najbardziej?”

Chciałabym wiedzieć, synku.

Czy to mogła być:

– huśtawka… – która została Ci podarowana na szczęście wcześniej niż przewidywał urodzinowy kalendarz. Przez miesiąc mieliśmy wielką przyjemność patrzenia na Twoją przesłodką minkę, gdy byłeś usadzany w wygodnym foteliku, który przy dźwiękach śpiewu ptaków spokojnie bujał Cię i kołysał… A Ty… nagle uspokajałeś rączki, wyciszały się napady drgań, skupiałeś oczka i… rozpływałeś się w tej sielance z radości, którą widzieliśmy w odbiciu Twoich czarnych koralików.
– werandowanie… – oj, jak Ty uroczo wyglądałeś w swoim eleganckim wózku skąpany w promieniach słoneczka… Wiedziałeś chyba, że te pieszczoty ze słonkiem przynoszą hormony szczęścia, dają siłę i pozytywną energię. Ta ostatnia przydawała się, by po dłuższym zawsze czasie pokazać odpowiednie grymasy alarmujące nas: „Goląco juz mi!”
– zasypianie w objęciach… – na nic medycyna, oddechowe wspomagania i wyciszające leki… Zawsze nasz Krzysiulek wyczuwał, kiedy Rodzice idą spać i urządzając sobie grymaśną pobudkę około północy pragnął… wzięcia na rączki, położenia się obok w „rodzicowej” pościeli, przytulenia i szeptania do maleńkiego uszka „kołysanki o Okruszku”… Wtedy dopiero dzieciątko mogło czuć się bezpiecznie, szczęśliwie i zasnąć spokojnie… do rana.
– pidżamkę… – tę Twoją jedyną taką, która została ciągle z nami w sypialni. Tę bawełnianą ze stopkami, w gwiazdki, od której odleciał jeden guzik… Wiemy, że czułeś się w niej dobrze, najlepiej z całej garderoby. Dzięki niej, my teraz ciągle czujemy Ciebie.

Kochanie, gdy kiedyś nas zapytają, co lubiliśmy najbardziej,
Bądź pewny, odpowiemy bez wahania,
że Ciebie…