Z serii: Walentynkowe rozmowy z Niebem…

 – Krzysiu…, czym jest właściwie ta miłość?

– Mamuś, miłość, to żeby być, mimo wszystko… Obok. Zawsze.Wszędzie.

– Krzysiu, ale czasem nie da się być „zawsze”, „wszędzie”… I jeszcze „obok”.

– A właśnie, że się da! Bo „wszędzie” możesz być nie tylko stópką, ale myślą, uśmieszkiem, smutaskiem, uf…ufnością, tęsknieniem. Dołączasz właśnie wtedy z tym „obok” do kogoś, kogo kochasz. Wtedy serduszko Ci tak się troszkę ściska, robi się cieplutkie. „Zawsze” jest za to wtedy, kiedy czujesz, że musisz właśnie tak do kogoś powędrować – przytulić się na kanapie, czy też polecieć myślą helikopterem na koniec świata…

– Kochanie, a czy fajna jest ta miłość?

– Jak ktoś dobrze ją doprawi to jest smaczna, Mamuś.

– Jaka Maluchu, smaczna?

– Tak. Jak jest za dużo słodka – to  niezdrowo przecież. Jak zbyt dużo łezek ją zalewa – słona się robi. [Krzyś marszczy nosek]

– Krzysiu…, a czy takie maluśkie dzieci potrafią już kochać?

– Mamuś, Maluszki kochają najmocniej właśnie…

– A dlaczego tak sądzisz?

– No bo… zobacz, to takie proste: nie umiemy zbyt dobrze liczyć, analizować, nie wiemy za bardzo co to znaczy to trudne słowo „duma”, krzyczymy tylko jak jesteśmy głodni albo jak mokro, ot takie jedyne foszki… I nasza miłość jest też najświeższa.

– Krzysiu, najświeższa?

– Tak Maminka, przyniesiona stamtąd, gdzie się rodzi dusza… A tam powstają same najpiękniejsze sprawy. Taka sytuacja… Coś przecież już o tym wiem, prawda?

– To znaczy synku, że moja miłość jest już… nieświeża, przeterminowana…?

– Nie Mamuś, ale troszkę ją zapominasz. Widzisz, Tata może chciałby jakąś romantyczną kolację wreszcie. A Twój dawny Przyjaciel czy najfajniejsza Koleżanka – czeka na niecodzienne, miłe słowo. A Babcia z Dziadkiem – przytuliłaś ich dziś? No… odkurzaj tę miłość plosem. Jeśli nie masz czasu na co dzień, to właśnie dziś… zamiast narzekać, że „znów są Walentynki”…

– Oj, Krzysiu, ale Ty się mały mądralka zrobiłeś… 🙂

– Mamcia, pokazuję tylko jak bardzo Was kocham… Wreszcie mogę – bo wiesz, wcześniej było mi ciężko…

– Krzyś, Ty o każdy poranek więcej z nami dawałeś największy dowód miłości, synku. Byłeś. Obok. Zawsze. I mimo wszystko.

– A bo wtedy to Ty mi powtarzałaś: „Bo miłość jest wtedy, kiedy się kogoś lubi… za bardzo”*). Ja wszystko pamiętam! Nawet gdy nie wszystko z tego rozumiałem, to wtedy mój ulubiony miś **) się tak niewidzialnie słodko do mnie uśmiechał i przytakiwał… 😉

– Dobrze, Kochanie. Ciepłe słowo dla Bliskich nam już tutaj jest :-* Przytulaski najpotrzebniejsze były. Teraz chodź, pomożesz Mamie przyrządzić tę kolację dla Taty. Ty zapalasz świeczki.

– Tylko plosem, nie celwone… 😉 :-*

Psst… Kochani Nasi, duużo MIŁOŚCI – tej Widzialnej i tej Niewidzialnej…! :-* 🙂

ImageNasz AMORek – Krzyś!

*) „Kubuś Puchatek – powieść Alana Alexandra Milne’a

**) ulubiony miś Krzysia (dla Niewtajemniczonych) = Kubuś Puchatek

Rozwiązanie zagadki, czyli…

Pokonaliśmy starcie z własnymi wspomnieniami…

Wsłuchaliśmy się w głos serca i szept Krzysia…

Poszliśmy na czołowe z tęsknotą i żalem…

Misja zakończona, czy to dopiero jej początek?

Zrozumieliśmy, że przechodząc w życiu przez pewne drzwi, nie da się potem ich tak po prostu zamknąć.

Niechaj Krzysiowe króciutkie życie niesie wciąż najdłuższe echo: Miłości, Ciepła, Dobra…

Image

PS. Rozwiązaliśmy zagadkę z wczoraj. Czekamy w tym tygodniu na najważniejszą przesyłkę: naszą pierwszą, najważniejszą książkę!

Jak Wam się podoba jej zapowiedź – okładka? 🙂

Ucieczka ze szpitala – CZĘŚĆ I

Wpis ten powstał ponad rok temu, kiedy jeszcze Krzyś leżakował w szpitalu na ul. Kopernika. Tak, wtedy kiedy jeszcze nie było bloga przyszła nam do głowy taka opowieść… Nie łączcie jej jednak z żadnym konkretnym szpitalem. Historia ta mogła się wydarzyć w dowolnym mieście. Nawet Twoim. Posłuchajcie…

Był późny wieczór. Rodzice Krzysia już dawno poszli do domu, ściskając czule na dobranoc swojego synka. Krzyś nie mógł jednak zasnąć. Cały czas w jego małej główce kołatała się jedna myśl: “jak to jest w domku, o którym rodzice tyle opowiadają? Tyle już tu leżę, chciałbym wreszcie zobaczyć to miejsce! Muszę! Muszę ich odwiedzić! Podjąłem decyzję! Chociaż na chwilkę może uda mi się wyskoczyć i wrócić na oddział przed porannym obchodem… Ale jak to zrobić? Jak?”

– Pseplasam! Pseplasam plose pani! Cy mogłaby tu Pani podejść? – zawołał Krzyś ze swego łóżeczka na oddziale.

Pani Krysia*, która od razu usłyszała Krzysia, podeszła do jego łóżeczka.

– Tak Krzysiu? Co się stało? – zapytała.

– Plose Pani, cy mozliwe by bylo, abym dzis wyskocył na chwilę do moich lodziców? Oni tyle mi opowiadają o pewnym mitycnym miejscu zwanym Domkiem. Cy ja mógłbym chocias na chwile ich odwiedzić? – zapytał Krzyś robiąc przy tym słodką minkę, aby łatwiej było mu przekonać panią pielęgniarkę.

– No nie wiem Krzysiu czy to dobry pomysł… Nie wiem. No bo co ja powiem rano, jeśli lekarze nie zastaną Cię w łóżeczku? – zastanawiała się głośno pani Krysia, w której głowie piętrzyły się coraz większe wątpliwości.

– Ale ja wloce do lana! Obiecuje! – to powiedziawszy, Krzyś podniósł prawą rączkę, jakby przysięgając.

– No dobra Krzysiu! W końcu tyle czasu już tu leżysz… Myślę, że należą Ci się chociaż jedne odwiedziny u rodziców. Ale pamiętaj, rano masz być z powrotem w łóżeczku. – zgodziła się w końcu pani Krysia.

– Hulla! – zawołał z radością Krzyś tak głośno, że aż podskoczyła we śnie mała 2-miesięczna Małgosia leżąca w łóżeczku obok. Pozostałe dzieci dawno już spały.

– Cy mogłaby mi pani pomóc zeskocyc z łózecka i się ublać? – zapytał Krzyś.

– Oczywiście! – to mówiąc pani Krysia pomogła zejść Krzysiowi z łóżeczka, po czym podała mu spodenki, buciki i bluzę, którą zostawili Krzysiowi rodzice.

– Dziękuję! – zawołał z radością Krzyś, nie mogąc się już doczekać wizyty u rodziców. „Jak oni się zdziwią! A jak się będą cieszyć! Ale będzie niespodzianka!” – myślał z rozkoszą.

– Zalas, zalas… ale jest mały ploblem! Psecies ja nie znam adlesu! – zachmurzyła się Krzysiowa buzia. – Cy moglaby mi pani pomóc? Moze lodzice gdzieś zostawili swój adles? – zapytał Krzyś panią pielęgniarkę marszcząc przy tym swoje czółko.

– Poczekaj Krzysiu, chyba w Twojej dokumentacji medycznej rodzice wpisali swój adres… Tak! Jest… ulica Spoko… a z resztą zapiszę Ci na karteczce, tak będzie bezpieczniej. Proszę! – pomogła Krzysiowi pani Krysia czując przy tym, że spełnia dobry uczynek.

– Ablakadabla! A nie… pseplasam… Dziękuję! Ciągle mylą mi się jesce te magicne słowa, któlych ostatnio naucyli mnie lodzice – zarumienił się Krzyś, ciągle zastanawiając się w swojej główce czy do słów tych należało również „Czary mary” czy tylko „Proszę, dziękuję, przepraszam”.

– Ależ proszę Krzysiu! Szczęśliwej drogi, pozdrów rodziców i pamiętaj, żeby rano być z powrotem w szpitalu w swoim łóżeczku! – przestrzegła jeszcze raz pani Krysia.

– Dobze! Będę pamiętał! – pomachał jej na pożegnanie Krzyś.

* pani Krysia jest postacią fikcyjną, istnieje tylko w głowie autora (i ma się tam całkiem dobrze, a przynajmniej tak odpowiada, kiedy ją o to zapytać), proszę nie łączyć jej z żadną realną osobą 😉

Ciąg dalszy nastąpi…

Image

Skąd się biorą chore dzieci…? cz. I

„Te Dzieci nie są zwykłe (…).
Są Darami, gdyż obdarowany może je przyjąć lub odrzucić (…)”.

D. Terakowska, „Poczwarka”

Kolejny niełatwy wpis, ale potrzebny, by zakończyć moją „trylogię” przemyśleń i rozrachunku nad sensem opieki oraz pożegnania się z własnym Dzieckiem – chorym dzieckiem. Teksty poprzednie: pierwszy i drugi (dziękuję za ich setki udostępnień i ciepłe, bardzo mądre przyjęcie z Waszej strony) inspirowane były powieścią Terakowskiej. Nie inaczej będzie tym razem. Chyba jesień nastraja na takie głębsze wpisy – mam nadzieję, że wybaczycie i pokochacie 🙂 :-*

Jeszcze 2 lata temu, gdyby ktoś opowiedział mi naszą historię z dziś – najpierw bym w życiu w to nie uwierzyła, a potem powiedziała: „to nie dla nas, nie dalibyśmy rady”… Może to dlatego, jak u każdej kobiety podczas ciąży, serce biło jakoś mocniej i rodził się podświadomy lęk, gdy widziałam w telewizji spoty przedstawiające chore Maluchy proszące o 1%. Ale potem przecież zawsze odganiamy czarne myśli… Los zakpił? A może już wtedy było to jakieś przeczucie?

Dziś… prawie pół roku od odejścia Krzysia, kiedy przypominam sobie miniony wspólny czas: szpitale, balansowanie na granicy życia i śmierci co dnia, sypiące się najgorsze z możliwych diagnozy, brak zrozumienia, spanie na leżakach, czuwanie na szpitalnym korytarzu, niespanie w ogóle; synchronizacja własnej mimiki i nastroju wraz z regularnością dźwięku alarmów pulsoksymetru; organizowanie z własnej sypialni zamiejscowego oddziału intensywnej terapii… Myślę sobie: przecież to jak z jakiegoś filmu… Sensacja, thriller, melodramat? Jak oni sobie dali radę? To byliśmy naprawdę my?!

Tak, to byliśmy my. Przecież „wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono”… I choć często mieliśmy dość tego ciągłego „niezapowiedzianego wyjmowania  karteczek” i wiecznego pisania sprawdzianu…, dawaliśmy sobie doskonale radę – czasem ze ściśniętym gardłem, ale zawsze z podniesionym czołem. Co więcej, w ogóle nie zadawaliśmy sobie wówczas już takich bezsensownych pytań. Gdy dosięgnęliśmy największego dna, zrozumieliśmy: nie ma czasu na pretensje, na żal. Po prostu – szliśmy do przodu, najczęściej z oczami pełnymi łez, czasem mocno pod górkę, ale z naszym najukochańszym Krzysiem w ramionach. Co więcej, byliśmy dumni, czuliśmy się potrzebni, byliśmy – na pewnie tylko nam pojęty sposób – szczęśliwi…

Kiedyś, właściwie to wiem kiedy – w ostatnich dniach życia naszego synka – pewien lekarz, nie dając nam już większej nadziei, nieopatrznie – jako marne pocieszenie, powiedział, że „łatwiej przychodzić do dziecka na grobek i stroić go kwiatuszkami, niż opiekować się tak chorym dzieckiem”. Sprawdziliśmy. Znamy odpowiedź: NIE jest łatwiej.

Milion razy wolałabym przeżywać bezsenne noce, karmić sondą, pielęgnować rurkę, nawet kursować do szpitala non-stop niż… co dzień odwiedzać cmentarz. Tak bardzo sponiewierane dziś hasło: „dziecko specjalnej troski” dla nas – Rodziców wcale nie oznacza nic ujmującego, a wręcz przeciwnie: daje pewność, że dla tych dzieci możemy wszystko, dajemy wszystko i jesteśmy absolutnie wszystkim. Niewiele? Dla nas samych – to też było i jest wszystko.

Dziś, wielokrotnie spotykamy się (w realu lub na blogu) z osobą mówiącą: „podziwiam Was”, „jesteście niesamowici”… A my? Myślimy sobie: „cóż my takiego zrobiliśmy?”. I to nie jest fałszywa skromność, nie nadmierny optymizm, nie różowe okulary. Po prostu: zostaliśmy Rodzicami wyjątkowego chłopca i mamy nadzieję, wierzymy, jesteśmy przekonani, że Ty zrobiłbyś dokładnie tak samo.

Wtedy znów powracają pytania: „dlaczego my?”, „dlaczego ci?”, „a dlaczego nie inni?”, „dlaczego w ogóle muszą się rodzić chore dzieci?”

Odpowiedzi mogą być różne: takie proste lub bardziej wydumane, święte, świeckie, górnolotne, zupełnie codzienne…

My mamy własną. Chore dzieciątko to ogromny sprawdzian człowieczeństwa. Chore dzieciątko to dar… Tak, dar odkrycia w sobie niesamowitych tajemnic: głębi miłości, nienajprostszego szczęścia, naturalności i bezinteresowności w niesieniu pomocy i dobra. Wiem, że nie wszyscy to potrafią. Jeszcze kiedyś bym pomyślała, że my absolutnie tego nie potrafimy.

Dlatego pojawia się przekonanie albo raczej utwierdzenie się w przekonaniu przekazanym nam przez spotkanych na naszej drodze mądrych ludzi: Ktoś wie co robi, obdarowując nas – właśnie nas, a nie nikogo innego chorym dzieckiem. Wie, że damy radę. Wie, że udźwigniemy. Wie, że nie odrzucimy. Wie, że pokochamy najmocniej na świecie, bo tylko to możemy tak naprawdę ofiarować… Wie, że nie zawiedziemy… Tak, choćby to miało nieskromnie zabrzmieć: dzięki Krzysiowi czujemy się tym zaufaniem wyróżnieni i zaszczyceni…

c.d.n…

Image

W ciszy Tego Spojrzenia słychać najwięcej… Słyszysz?

Zanim przyszliśmy na świat, podobno mieszkaliśmy z aniołami w rajskim ogrodzie. Kiedy zapadła decyzja o naszym narodzeniu, Anioł Stróż położył nam palec na ustach, byśmy nie opowiadali o tym, co przeżyliśmy w niebie. Ślad jego dotyku ma każdy z nas – to podłużne wgłębienie pomiędzy nosem a górną wargą…

Pamiętacie Krzysiulka oczy? Te wielkie, ciemne oczka, które pieszczotliwie nazywamy „czarnymi koralikami”…? 🙂 To właśnie to spojrzenie, patrzące na nas spod pięknych wywiniętych rzęs, których wiele kobiet (w tym i ja) mogłyby mu pozazdrościć, było dla nas swojego rodzaju busolą… Za pomocą krzysiowego spojrzenia, wiedzieliśmy doskonale kiedy jest szczęśliwy, kiedy coś go boli albo gdy ma po prostu kapryśny humorek. To te oczy, kiedy usta nie były w stanie, mówiły nam szczebiocące „dzień dobry”, zmęczone „dobranoc”, zupełnie codzienne: „jestem głodny”, zupełnie niecodzienne, bo najgłośniejsze: „kocham Was”.

Ale często też te oczy nie były zwrócone ku nam, a wówczas zawsze były skierowane ku górze… Ku Górze? Tak, ośmielamy się znów snuć jakieś mistyczne domysły, gdyż właśnie jakieś niespotykane i ciągle nas zdumiewające „coś” dostrzegaliśmy i dostrzegamy wciąż (przeglądając fotografie) w oczach Krzysia.

Krzysiowi i innym chorym dzieciom nie jest często dane powiedzieć nawet najkrótszego słowa… A przecież zazwyczaj mają wyraźny ślad pomiędzy noskiem a górną wargą. Czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że może właśnie tym sposobem strzegą jakiejś nam niepojętej tajemnicy…? My mówimy, krzyczymy, czasem pyskujemy; jesteśmy zdrowi, więc mamy wystarczająco dużo atrybutów, by nie myśleć o własnej podświadomości, o pewnym – gdzieś tam istniejącym – drugim wymiarze życia. A może specjalnie nam wymazano tę przypuszczalną, magiczną „pamięć”…?

Czyżby zatem nasz Krzyś doskonale wiedział i pamiętał wszystko, ale umówił się, że całą Tajemnicę zamknie w swoich oczach? To być może stąd ta niespotykana głębia, powaga, tajemnicza zaduma, zadziwiający spokój i przebłysk skrytej radości…? Nie raz Tata Krzysia żartował, że zamiast bajek, będzie mu czytał encyklopedię PWN. Nie raz, pierwsze co komentowali Przyjaciele Krzysia: „ach, to jego spojrzenie… człowiek przy nim czuje się taki malutki”.

I nie piszę o tym bez powodu. Otóż nie pierwszy i nie jedyny Krzyś ma takie oczy…

Pomysł na ten wpis zrodził się w mojej głowie już w miesiącu lipcu, kiedy to mieliśmy zaszczyt poznać osobiście Krzysiowego kolegę – Adasia (Małego Księcia). Pierwsze co wtedy powiedziałam: „Te oczy… niesamowite. To samo spojrzenie, jakie miał Krzyś”.

Bo właśnie bardzo wiele chorych dzieciaczków, które spotkaliśmy na naszej drodze wywoływało nasze zdumienie i zatrzymywało szczególną uwagę na ich głębi spojrzenia… Te oczy – ciągle skierowane ku Górze, a jeśli nie ku Górze, to zdające się przeszywać wszystkich i wszystko wokół tę niepojętą głębią, spokojem, mądrością. Krzyś, Kubuś, Adaś, Nadia… Wszystkie te Maluchy ciągle, czasem nieprzerwanie patrzą ku Górze i mają to niesamowite, wielkie, nie do nazwania słowami „coś” w oczach.

Może i medycyna ma na to swoje wytłumaczenie, nie chcę wnikać. Mnie to wyjątkowe spojrzenie chorych dzieci skojarzyło się znów z ostatnio opisanym tu fragmentem „Poczwarki” Doroty Terakowskiej – może one ciągle pertraktują ze swoim Ogrodem i z Głosem…? Może proszą „jeszcze nie teraz…”, może są trochę tu, a trochę Tam… Może Mały Książę dba z oddali o „swój kwiat, na swojej planecie” bo mu się tak dosłownie (na szczęście i dzięki Bogu!) do nich wcale nie śpieszy? Pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania.

Jednak samo stawianie takich pytań i pojawienie się w ogóle takich przemyśleń, pozwala mi wierzyć w to, co opisywała Terakowska: chore dzieci, mimo okaleczonych chorobą ciał, mają niesamowicie bogate, w ogromnej części nam niezrozumiałe wnętrze. Nie słyszymy ich słów, ale nie słyszymy też ich myśli… A przecież po coś tak walczą, po coś trwają przy nas mimo ich bólu, po coś opuścili choć na chwilę ten swój Ogród…

Jeśli zatem ich oczy wyrażają ich myśli – tu tkwi odpowiedź dlaczego te nasze Maleństwa tak bardzo się kocha… Nasze uczucia reagują wtedy przeciwstawnie: wyłączają wzrok, wzmacniają serce. Przestajemy widzieć chore ciało, zapominamy medyczno-neurologiczne regułki, a widzimy jedynie niewiarygodnie bogate, wartościowe, przyciągające nas z niezwykłą i tylko nam zrozumiałą siłą – wnętrze…
Bo przecież: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Dobrze widzi się tylko sercem”. Jestem pewna, że te Dzieci (według Terakowskiej: „Dary Pana” – o tym wkrótce) właśnie to czyste, wielkie serce chowają w głębi swojego spojrzenia. A z kolei, to ich spojrzenie łączy nas z Kimś, kto ich do nas zesłał. A od czasu do czasu, one same prowadzą dialog z Tym, co dla nas jest jeszcze wciąż Tajemnicą…

Wczoraj obejrzany piękny i, na szczęście, mocny w przekazie film: „Chce się żyć” (wkrótce postaram się napisać o nim więcej) tylko utwierdził mnie w przekonaniu, by napisać ten wpis… Dzięki oczom, te Dzieci widzą, słyszą i czują świat. Dzięki oczom, my mamy szansę pokazać im ten świat. Dzięki oczom, chcą krzyczeć: „Ja nie roślina”. Szkoda, że często nikt ich nie słyszy…

 

– „Życie było piękne, Myszko! Ale nie żałuj, że się kończy. Wszystko musi się skończyć, nie tylko radość, ale i ból. Tu będzie Ci dobrze, tu nie ma bólu (…)”.

 Dary Pana tańczyły i Myszka zapragnęła dołączyć do ich kręgu, gdy znowu usłyszała surowy Głos:

– Pozwalam Ci ostatni raz zejść na dół. Na chwilkę…

– Na chwilkę – powtórzyła pokornie i szeroko otworzyła oczy. (…)”

 

/D.Terakowska, „Poczwarka”/

Image

O umieraniu… wszystkich Małych Wielkich Świętych

To będzie trudny i inny niż zwykle wpis. Może niełatwy do zrozumienia, na pewno trudny do przebrnięcia. Dziś będzie o umieraniu… O śmierci dzieci. A właściwie o podjęciu przez nich decyzji odejścia. Bo takiej właśnie decyzji doświadczyliśmy i jej ciężar dźwigamy do dziś. Najwięcej w nim waży wszelka próba zrozumienia. A właściwie to ból niezrozumienia.

Dziś, kiedy pojawia się coroczny szał doboru wielkości chryzantem, kolorów zniczy, dywagacji nad sztuczną, czy prawdziwą wiązanką; kiedy panie szukają najpiękniejszych kozaków, a panowie szorują samochody…, myśli powinny krążyć tam, gdzie na co dzień mózg nie zagląda, gdy to kolorowy i tętniący świat je przyćmiewa, gdzie odrobina smutku i refleksji jest passé…

Może zabrzmi to dziwnie, ale śmierć staruszków już mnie nie rusza albo rusza mniej; przyjmuję o niej wiadomość ze smutkiem, pokorą, ale i zrozumieniem… Faktycznie, taka kolej rzeczy. Przeżyli swoje, zaznali wiele miłości, radości, nudy lub spontanicznej codzienności; często też wiedzą co to cierpienie, co to tęsknota, co to ból. Takie jest życie: mieszanką odczuć, zdarzeń, emocji, przeżyć, które tworzy całość. Nigdy nie uważałam, że powinno być tylko szczęśliwie, tylko łatwo, tak mdło… No to mam za swoje?

Przyszło nam się zmierzyć twarzą w twarz z odejściem własnego dzieciątka. Nie do przejścia, pomyślałabym kiedyś. Przeżyliśmy. Najpierw udźwignęliśmy krzyż niesprawiedliwego wyroku jego choroby, potem codziennej walki o jego życie, a teraz ciągniemy za sobą ogromną tęsknotę i jeszcze większe niezrozumienie zadające pytanie: „dlaczego On?”. Przecież był chory. „Dlaczego był chory…?”. O tym może kiedy indziej.

Dziś zadaję sobie pytanie: „Gdzie On teraz jest?”, „Co robi?”, „Jak się czujesz, Krzysiu?”.
I dziś, w tej zadumie z okazji zbliżającego się 1-szego Listopada, sięgnęłam po książkę Doroty Terakowskiej „Poczwarka”. Czytałam dość dawno, ale opisane tam misterium śmierci malutkiej, chorej genetycznie dziewczynki – Myszki (córeczki małżeństwa – Adama i Ewy) utkwiło mi w pamięci mocno i mam wrażenie jakby chciało dziś przynieść pewną otuchę w postaci mniej lub bardziej oczywistych i realnych odpowiedzi na moje pytania.

„Wtedy jednak, gdy bała się najbardziej, usłyszała Głos. Ten sam, który miał w sobie ogrom samotności i który wcześniej pytał, nie oczekując odpowiedzi, a echo Jego wątpliwości odbijało się bezradnie o pnie drzew w Ogrodzie. Ten, który miał w sobie surowość dojrzałego mężczyzny, śpiewną miękkość kobiety, wieloznaczny syk Węża, ciepły i głęboki oddech wiatru.

– Chodź do mnie, Myszko…

– Idę – odparła potulnie, nie otwierając ust. – Ale tam, gdzie mnie zabierzesz, nie będzie mamy i taty.

– Miłość nie musi nosić imion – odparł Głos, śpiewnie i ciepło.

– A co jest tam, gdzie z Tobą pójdę? – spytała Myszka.

– Strych, a potem Ogród – rzekł Głos surowo i z męską rzeczowością.

(…)

Myszka spłoszyła się i na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności.

– Ona się czegoś boi – powiedział z bólem Adam.

– Odchodzenie zawsze łączy się ze strachem – szepnęła Ewa.

– Tam będzie Strych ze wszystkimi tajemnicami, marzeniami i cudownością tego świata. Tam będą wszystkie odpowiedzi i całkiem nowe pytania – rzekł melodyjny, ciepły Głos.

(…)

– A jeśli już obejdę wszystkie zakamarki Strychu i cały Ogród? – spytała Myszka

– Strychy nie mają Końca, tak jak nieskończone są tajemnice i marzenia, i nieskończony jest lęk – odparł Głos.

– Nie chcę się już bać – szepnęła Myszka.

– Nie bój się Myszko. Pewnego razu trafisz na Strych, na którym nie będzie już nic oprócz miłości – uspokoił ją ciepły, melodyjny Głos

(…)

– Mój Ogród nie ma końca – stwierdził surowy Głos i nie było w nim cienia wątpliwości.

– To dobrze – ucieszyła się Myszka.

– Ona się uśmiecha – szepnął Adam.

– Może tylko nam odchodzenie wydaje się straszne? Może bardziej cierpią ci, co zostają? – powiedziała Ewa.

(…)

– Myszko, idziemy – powiedział stanowczo Głos.

– Idziemy – szepnęła bez słów, zastanawiając się, czyja dłoń jest taka duża, dobra i bezpieczna.”

(„Poczwarka”, Dorota Terakowska)

 I jeszcze tylko na koniec takie chyba ważne spostrzeżenie… Coś jest jednak pięknego w tym pakcie umierających Dzieci z Niebem. Ta niewidzialna i niesłyszalna dla nas forma rozmowy i pertraktacji z Głosem z Ogrodu. Mam wrażenie, że one wszystkie proszą, żeby wrócić jeszcze na tę ostatnią chwilkę, aby się pożegnać, aby jeszcze uśmiechnąć się do Mamy i Taty. A potem…? A potem mówią swoje ostateczne „już” i odlatują cichuteńko, aby sprawić wszystkim wokół jak najmniej przykrości, a także może aby im nie przeszkadzać odejść… Wszystkie dzieci, które poznaliśmy, a które już odeszły – Krzyś, Lenka, Maja, Marysia, Emilka, Kubuś – na swoje „wejście do Ogrodu” wybrały  moment, gdy Rodziców nie było obok; czy to w domu, czy to w szpitalu, czy to w momencie snu w ciemności nocy. Nie chcieli sprawiać bólu, przykrości. A wtedy nastąpił czas ich powrotu do Krainy szczęścia, beztroski, bez bólu, bez chorób i łez. Dlatego chciały, byśmy zapamiętali tylko ich spokój i uśmiech – Malutkich Dzielnych Wielkich Męczenników – Wszystkich Świętych. Bo faktycznie: „może tylko nam odchodzenie wydaje się straszne? Może bardziej cierpią ci, co zostają?”.

I tak w najbliższy piątek udekorujemy Krzysiowi grobek najpiękniejszymi, samodzielnie ułożonymi kwiatami. Ale robimy to nie tylko dla niego konkretnie, bo także dla nas. Przede wszystkim w tych kwiatach, chcemy Krzysiowi podarować choć okruszynkę naszego wyobrażenia Jego pięknego Ogrodu. A jednocześnie, sami pragniemy w tym Dniu wpatrywać się w namiastkę tego, co nasz Synek w swoim Ogrodzie ma tuż obok, ma na co dzień, ma na wieczność.

Image

Hej, to mój balonik!

Dziś DDU. Dzień Dziecka Utraconego. A raczej Ukochanego (jak to napisała Mama Kropka), gdzie my się pod tym podpisujemy i popieramy – w końcu nie zgubiliśmy Krzysia na tych kilku spacerach, skąd więc taka nazwa?!
Rodzice Krzysia też przyłączyli się do tych radosno-smutnych obchodów. Radosnych, bo mogliśmy sprawić trochę radości Krzysiowi i jego rodzeństwu (nienarodzonemu, które nawet jeszcze nie zdążyło otrzymać imion). Smutne, bo jednak w smutnych okolicznościach wstępuje się do „Klubu Rodziców, Których Dotyczy DDU”.
Wczoraj po mszy św. w Bazylice Mariackiej wysłaliśmy w niebo setki białych baloników z imionami dzieci. Wzięliśmy 2 baloniki: jeden dla Krzysia, bo jest już dużym chłopcem i mu się należy balonik tylko dla niego; drugi dla dwójki jego rodzeństwa, a ponieważ są mniejsi dostali jeden balonik na spółkę, co by im było łatwiej go utrzymać w rączkach.

I tak sobie pomyśleliśmy, ile radochy musiało być wczoraj i dziś w Niebie, kiedy aniołki dostały swoje baloniki. Ile okrzyków „hej, to mój balonik!”, „ej, nie deptaj mojego balonika!”, „zamienimy się?” 🙂
Jedno jest pewne, św. Piotr na pewno ma nas rodziców na jakiś czas dość za bałagan, jaki zrobiliśmy mu w Niebie 🙂

ImageImage

Anioł Stróż i Anioł Krzyś: nasz najlepszy „dream team”!

„ Ludzie marzą o aniołach, myśmy jednego trzymali w ramionach”

Ten piękny w swojej prostocie i prawdzie cytat krąży mi w myślach odkąd dowiedziałam się, że obchodzimy dziś (tj. 02.10) Dzień Anioła Stróża. Pewnie kiedyś ta wiadomość nie wywarłaby na mnie większego wrażenia, dziś za to zatrzymała myśli codzienne na chwilę i wpuściła pewną refleksję.

Cofnęłam się wspomnieniami w kierunku pojęcia „anioł”. Najpierw znamy go z dziecięcych najprostszych pacierzy, potem zdarza nam się zbierać aniołkowe figurki i pieczołowicie ustawiać je na komodzie, niekiedy na własnym ramieniu ulotnie poczujemy uścisk niewidzialnej aniołowej dłoni, gdy być może zbyt raptownie chcemy wbiec na ruchliwą ulicę… Ja tak miałam… Miałam też swój swoisty aniołkowy bunt, kiedy nosząc już Krzysia pod serduszkiem, słyszałam: „Jak tam ma się Twój aniołek?”. W głowie nie pasowało mi równanie dziecko = aniołek, denerwowałam się, bo wiedziałam, że dwójka krzysiowego rodzeństwa jest już aniołkami w niebie. Krzyś przecież miał aniołkiem nie być. Miał być z nami. Obok. Tu. Na ziemi. Los (którego charakterystykę pozostawiam w przemilczeniu) jednak bywa przewrotny…

Bo Los podarował mi Anioła na ziemi…. Tak, dziś jestem w stanie z przekonaniem i dumą stwierdzić, że Krzyś będąc z nami miał w sobie coś niesamowitego, coś nieopisanego, coś anielskiego… Ten wzrok… Jego głębia… Bijąca z niego mądrość, mimo, że był tylko malutkim, bezbronnym chłopczykiem. Ten spokój… mimo cierpienia. Ta przenikająca bezwarunkowa miłość, którą się czuło całym sobą, mimo, że nie potrafił  jej wyrazić słowem, ani uśmiechem. Znamy jeszcze wiele takich niezwykłych dzieci. Większość niestety podobnie jak Krzyś swoją anielskość ukazuje w chorobie, często w szpitalu, ale zawsze wśród kochających najbliższych. TE ich oczy… I jakkolwiek górnolotne to przekonanie może się komuś wydawać, myślę, że Rodzice anielskich dzieci – czy to ziemsko, czy niebiańsko anielskich dzieci – wiedzą doskonale o czym piszę. Świadczy o tym choćby to, że przecież doskonale znacie powyżej przytoczony cytat…

Teraz też mam swojego Anioła, tyle że już nie na ziemi, a w niebie… Oprócz Stróża, który pewnie miałby mi wiele do powiedzenia jak bardzo jest już zmęczony nadążaniem za mną 🙂 , jest także zwinny i radosny nasz prywatny Aniołek Krzyś. Może przypadkiem, a może celowo, ostatnio wracając z lotniska autostradą, gdzie radio nie łapało zasięgu natrafiliśmy na audycję o aniołach… Słuchaliśmy w milczeniu. O ich opiece nad nami, o ich mądrości, o ich miłości – takiej czystej i bezgranicznej. Nie chcę się tu wdawać w polemiki religijno-poglądowe, ale chcę przytoczyć tylko jedno zdanie z usłyszanej audycji:

„Gdyby przyrównać do siebie najmądrzejszego człowieka i najgłupszego anioła, to i tak ten anioł byłby o wiele mądrzejszy…”

My – ludzie przecież wiemy tak mało, a tak bardzo się martwimy o przyszłość, usilnie snujemy plany, przekonujemy do jedynych właściwych, bo własnych racji… Ja też tak robię. Z tą różnicą tylko teraz, że może nie bez powodu szepcąc poranne „dzień dobry” i pełne nadziei wieczorne „dobranoc”, mimochodem, pełne ufności spojrzenie i uśmiech wędrują w stronę naszego ulubionego krzysiowego zdjęcia…  Czuwaj Aniołku, czuwaj! :-*

ImageImage

Intuicyjnie Drodzy Rodzice…

Droga Mamo, Drogi Tato,

Nigdy nie trać nadziei. Nigdy nie gniewaj się ze swoją rodzicielską intuicją. I choćby to miało najbanalniej zabrzmieć: te dwie – nadzieja i intuicja wobec swoich dzieci – ubrane dziś już w mnóstwo sloganów, piosenek, poezji były, są i będą najpewniejszymi tłokami w naszym silniku napędzającym pokrętną kolej życia. Uwierzcie, że nasza kolej była prawdziwym roller-coaster’em, stąd może więcej wrażeń, ekstremalnych doświadczeń, skrajnych przeżyć; i stąd większa pewność, że tak właśnie jest. I dlatego chcemy Wam o tym przypomnieć, pozwolicie?

Intuicja rodzicielska jest silniejsza niż ta popularna – kobieca i milion innych jeszcze nienazwanych razem wziętych.

Nieistotne, czy Twoje dziecko jest jeszcze maleńkie, czy już biegasz na wywiadówki do szkoły, czy planujesz jego/jej ślub… Nieważne czy jest zdrowe, czy zmagasz się z chorobą Twojego dzieciątka. Nie ważne, czy masz je tuż obok siebie, czy musisz z nim rozmawiać wznosząc oczy ku niebu… Nie ważne. Po prostu musisz w niego ZAWSZE wierzyć. Najmocniej!

Dziś zrywając kartkę z kalendarza, znów cofnęliśmy się wspomnieniami w przeszłość. Dokładnie o rok. Dokładnie rok temu (20.09.2012) nasz Krzyś był przewożony z Oddziału Neonatologii do Prokocimia. Dość dobra pamięć przyplątała nam do głowy różne refleksje.

Ot taki wakacyjny dialog sprzed roku:

– Lekarz: „Z Krzysiem jest bardzo źle. Państwo sobie nie zdają sprawy. Dostaje 4 dawki morfiny, respirator za niego oddycha, zwiększamy leki przeciwzapalne…”

– My (czasem przez łzy, czasem z grobową twarzą): „Pani doktor, kiedy możemy zabierać synka do domu?!”

„Niepoważni” – pomyśleli (dopiero dziś z perspektywy czasu rozumiemy zasadność tego podejścia). Wtedy… wtedy, byliśmy oślepieni albo wręcz ukierunkowani jakąś intuicją: „będzie dobrze i koniec”, „przecież Krzyś da radę”.

Na Prokocimiu też były różne momenty. Na początku odbiliśmy się od morfinowego dna, za to pojawiały się nowe problemy infekcyjno-neurologiczne. Padaczka postępowała, neurolodzy powtarzali nieustannie: „rokowania są złe”.

– My: „Co to znaczy złe?! Przecież jest lepiej! Kiedy możemy razem do domu?”

Z każdym dniem stawaliśmy się coraz bardziej dumni z naszego synka. Z każdej przeciwności i „złych rokowań” wychodził zwycięsko. Nie, nie było cudownego uzdrowienia, ale nie na to liczyliśmy. Liczyliśmy na stabilizację i na chociaż chwilowy brak złych wiadomości. Były małe kroczki do przodu, wiele zdumień, że „jednak dał radę”, aż w końcu wielki dzień i spełnienie naszych wielkich, całodobowych, niezwykle silnych nadziei: Krzyś wychodzi do domu! Nie wyzdrowiał, ale jego stan ustabilizował się na tyle, że nie potrzebuje już być w szpitalu. Zwyciężyliśmy. Bo wiara góry przenosi… i „złe rokowania” czasem też albo je chociaż oddala.

I tak naprawdę intuicja nie zawiodła nas nawet podczas ostatnich dni Krzysia w szpitalu, kiedy to gdzieś z tyłu głowy pozwoliła na przemknięcie druzgocącej dla nas myśli: „a jeśli nasz spacer był tym ostatnim?”. Chyba pierwszy raz od porodu byliśmy bardziej ostrożni w entuzjazmie niż lekarze. Niestety i w tym przypadku, intuicja rodzicielska nas nie oszukała. I nawet ciągle mocna optymistycznie nadzieja nie dała rady jej zmylić. Krzyś do domu już nie wyszedł…

I ktoś by nam mógł zarzucić: „jakie zwycięstwo?”, „przecież byliście w domu tylko 3 miesiące”, „przecież Krzyś zmarł”. No właśnie… Jak to z nami jest? Ano tak, że jeśli od dwudziestego któregoś tygodnia ciąży słyszeliśmy non stop: „boimy się o tego Maluszka”, „może sobie nie dać rady”, „poważny, niespotykany błąd genetyczny”, „złe rokowania”, to czy intuicyjnie, czy już zdroworozsądkowo nie czekaliśmy na cud uzdrowienia. Czekaliśmy na i tak coś – zdaniem innych – niemożliwego: zabranie Krzysia do domu. Zabraliśmy. Spędziliśmy razem najcudowniejsze 3 miesiące, których nigdy nikt i nic nam nie odbierze. I było nam w nim dobrze, bezpiecznie, a synek żył prawie normalnie, gdyby nie „sprzęty”…  I wbrew „rokowaniom” i niedającym mu szans chorobom, żył aż prawie rok… Znów powtórzę: intuicja i nadzieja zwyciężyły. Intuicja Rodziców, mówiąca ciągle, że się uda, aż do wtedy, gdy powiedziała, że może nie być już dobrze. W Krzysiu widzieliśmy naszą Nadzieję – tę jedyną, która zdziałała takie wielkie, małe cuda.

Każdy Rodzic ma swoje progi marzeń wobec dzieci, wytyczane zawsze przez zupełnie przeciętne lub czasem brutalne realia. Dla niektórych mogą one być bardzo wysokie i trudne do pokonania, w szczególności, gdy trzeba walczyć o każdą minutę życia dla swojego dziecka. Wtedy nie pojawia się nawet cel: dom, tylko ciche marzenie o kolejne wspólne jutro. A sami przekonaliśmy się, że Rodziców takich niestety (szczególnie na szpitalnych oddziałach) nie brakuje. Inni stawiają sobie bardziej codzienne, aczkolwiek też ważne progi: kupno fajnej, edukacyjnej zabawki; prestiżowa szkoła; satysfakcjonująca praca. Może na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, ale te wszystkie cele osiągamy dzięki właśnie rodzicielskiej intuicji i nadziei, że dobrze kierujemy swoje dziecko, a potem, że ono samo dobrze obiera swoje ścieżki życia.

Tym samym,  proste równanie 2+2 = 4 zamieniamy na: Intuicja rodzicielska + nadzieja = wiara. Wiara w czasem pozornie niemożliwe. Wiara w coś, co nie zawsze musimy akceptować. Wiara w kogoś, kto czasem popełnia błędy. Taka właśnie Wiara należy się każdemu dziecku. Taka Wiara jest każdemu dziecku trampoliną – w lepszy świat, w pewniejsze jutro, w bezpieczne dziś, tu, teraz… I nie ma wymówek. I nie ważne czy tulisz swoje jeszcze maleńkie dzieciątko w ramionach, czy trzymasz młodego łobuziaka za rękę, czy wspierasz się na ramieniu dorosłej już pociechy.

Nawet teraz… znowu ktoś może powiedzieć o nas: „są niedorzeczni”, gdy patrzymy w górę i uśmiechamy się czule przywołując naszego Krzysia… Ale jest nadzieja i intuicja, że On tam jest, że On tu jest… Te „dwie” ciągle się nas mocno trzymają i nigdy nie zawiodły. Dlatego skoro Krzyś był tutaj naszym całym światem, wierzymy że ciągle nim jest… choćby w tym świecie równoległym.

66970_520360114682357_2077944695_n

Jakieś zdjęcie dostaje BUZIAKA, co dnia!

Fotografie to kęsy czasu, które można wziąć do ręki.
/ Angela Carter /

Dzisiejszy wpis powinien powstać już dawno, bo będzie o czymś, co stworzyliśmy już jakiś czas temu. Tylko potrzebowaliśmy chwili, aby projektem bardzo osobistym podzielić się tutaj… Pomysł zrodził się niedługo po odejściu Krzysia, właściwie w momencie największej rozpaczy, gdy pakowaliśmy jego rzeczy z sypialni i musieliśmy pokonać własną, niełatwą i wyjątkowo długą, prywatną „drogę krzyżową” na strych, aby postawić w kącie łóżeczko, wanienkę, pudła ubranek i zabawek… Wróciliśmy do pokoju i narodził się bunt: zaraz, przecież nie można tak łatwo „posprzątać” i pozwolić, by nasze najpiękniejsze 3 miesiące życia – z synkiem w domu – pokryła niepamięć i gruby kurz…

Wówczas zrodziła się myśl dyktowana towarzyszącym nam bez przerwy przekonaniem: przecież Krzyś jest. Zawsze obok. W tym pokoju również. To jego pokój i jego pokojem pozostanie.

Było trudno, bardzo trudno otworzyć foldery z tysiącami zdjęć w laptopie, gdzie z każdego spoglądał na nas synek – sam, bądź w towarzystwie bliskich. Gdy oglądamy zdjęcia z najlepszego nam okresu, gdzie gdyby nie te sprzęty, nasz Krzyś wydawał się zupełnie zdrowym dzieciątkiem, serce się zaciska, pięść też… Dlaczego on? Jednak, gdy zbliżamy się do końcowych zdjęć, gdy było naprawdę źle, gdzie buzia Rycerzyka jest zmęczona, smutna, staramy się znaleźć jakieś własne opamiętanie.

Nie dało się więc nie emocjonalnie, ale udało się wybrać nam najpiękniejsze i najbliższe sercu zdjęcia naszego Krzysia. Przeznaczyliśmy na ten ważny nam projekt całą, największą, centralną ścianę sypialni. Oprawiliśmy zdjęcia w białe ramki, a te z kolei wszystkie ułożyliśmy w kadrze grubej ramy. A pomiędzy powiesiliśmy specjalnie wyszukane bieszczadzkie anioły… niech strzegą pamięci tych chwil.

No właśnie… Bo to o te chwile się rozchodzi najbardziej. Chwile dla nas najważniejsze, będące kwintesencją minionego trudnego, ale najpiękniejszego roku. I te kolorowe obrazki tych najistotniejszych życiowo momentów, dni, miesięcy są dla nas namacalnym dowodem minionych przeżyć; dowodem, że mogliśmy tulić, kąpać, całować, być obok Krzysia. Bo… czas mija, pamięć pozostaje, ale często walczy z trudnym do odparcia wrażeniem, że to, co nam się zdarzyło, to był jakiś  przepiękny sen, z którego brutalnie nas obudzono… I teraz życie stara się jakoś toczyć normalnie dalej, jak gdyby nigdy nic.

A wolelibyśmy na odwrót: chcielibyśmy teraz zbudzić się z okropnego koszmaru samotnych Rodziców i znów utulić naszego synka, zaśpiewać kołysankę…  Dlatego dziś, przy każdym „dzień dobry” i „dobranoc” jakieś zdjęcie dostaje buziaka. To nic, że zimna szybka, to nic, że zabrudzona odciskiem ust… Mamy swoją prywatną „ścianę pamięci” i niech nam udowadnia co dnia, że taka Miłość zdarzyła nam się naprawdę!

Bo przecież…

ŚMIERĆ TO ZBYT MAŁY POWÓD, ABY PRZESTAĆ KOCHAĆ.

Image

Image