Z cyklu: Ucieczka ze szpitala cz.II

Nie pozwalamy Wam już dłużej czekać: z okazji weekendowego luzu, ciąg dalszy opowieści Krzysiowego Taty! 🙂 I to jeszcze nie jest ostatnia część!

(…)

 Była ciemna noc. Tak samo ciemny, a może i bardziej był korytarz, po którym Krzyś tupał swoimi małymi stópkami. Nie bał się jednak, w końcu jechał do swoich rodziców. Przed nim pojawiła sie jednak pierwsza przeszkoda. Jak zjechać na parter? Przed Krzysiem stały otwarte drzwi windy. Krzyś wszedł do środka i – chociaż nie umiał jeszcze liczyć – coś podpowiadało mu, żeby wcisnąć „0”. W żaden sposób nie mógł jednak dosięgnąć tego przycisku. „Co robić? Co robić? Zaraz! Przecież rodzice mówili mi kilka razy, że za długo czekali na windę i rezygnując z przejażdżki nią, wybierali schody. Tylko gdzie one są?” I Krzyś wyszedł z jasnej windy z powrotem w ciemny korytarz. Schody były obok windy, Krzyś nie miał więc problemu z ich znalezieniem. Schodek po schodku, stopień po stopniu Krzyś powoli schodził na dół, uważając aby nie spaść i nie narobić przy tym zbędnego hałasu, który mógłby obudzić pana portiera na dole. Gdy wydostał się już z budynku, kolejna myśl zaczęła trapić naszego małego bohatera. „Jak ja się dostanę do domku? Rodzice przyjeżdżają chyba autem… Ale zaraz, zaraz… Przecież mam karteczkę od pani Krysi, może wezmę więc taksówkę? Tak, tak właśnie zrobię!”.

Tak się szczęśliwie złożyło, że postój taksówek był tuż obok szpitala. Stał tam jeden samochód, w którym przysypiał starszy pan. Krzyś nieśmiało zapukał do drzwi, kolejny raz bowiem dzisiejszego wieczoru nie mógł czegoś dosięgnąć – tym razem była to klamka taksówki. Starszy pan przebudzony ze snu, otworzył drzwi Krzysiowi.

– Dobry wieczór chłopczyku! W czym mogę Ci pomóc? – zapytał wcale nie zdziwiony małym pasażerem stojącym przy jego samochodzie.

– Dobly! Dobly! Cy mógłby mnie pan zawieźć do domku moich lodziców? Tutaj mam kalteckę, na któlej jest wsysko napisiane. – powiedział odważnie Krzyś, podając karteczkę z pismem pani Krysi.

– Oczywiście! Wskakuj na tylną kanapę! – powiedział z radością otwierając tylne drzwi.

Krzyś zajął miejsce z tyłu. Podczas jazdy nie mógł jednak usiedzieć w miejscu, prawie cały czas stał przy drzwiach, zaglądając przez szybę i oglądając Kraków nocą. Do tej pory podróżował po Krakowie tylko w karetce – na badania i z powrotem do szpitala. Teraz mógł jednak podziwiać całe uśpione snem miasto.

Po około 15 minutach jazdy pan taksówkarz oznajmił – Jesteśmy na miejscu!

– A ile płacę? – zapytał Krzyś szukając nerwowo w kieszeniach bluzy i spodenek jakichś drobnych.

– Nic. Gratis od firmy! – zaśmiał się dobrodusznie starszy pan. – W końcu nie często zdarza mi się taki mały, sympatyczny klient!

– Dziękuję! – zawołał z radością Krzyś, cały czas zastanawiając się czy użył poprawnego „magicznego” słowa. Wyskoczył sprawnie z samochodu, po czym zawołał przez otwarte jeszcze drzwi do pana kierowcy – A cy mógłby pan zadzwonić jesce do domofonu?

– Jasne! – odpowiedział taksówkarz naciskając przycisk kilka sekund później.

– Jesce las dziękuję! Do zobacenia moze jesce kiedyś! – powiedział Krzyś, teraz już pewny, że użył właściwego słowa. Samochód odjechał.

 Image

Ucieczka ze szpitala – CZĘŚĆ I

Wpis ten powstał ponad rok temu, kiedy jeszcze Krzyś leżakował w szpitalu na ul. Kopernika. Tak, wtedy kiedy jeszcze nie było bloga przyszła nam do głowy taka opowieść… Nie łączcie jej jednak z żadnym konkretnym szpitalem. Historia ta mogła się wydarzyć w dowolnym mieście. Nawet Twoim. Posłuchajcie…

Był późny wieczór. Rodzice Krzysia już dawno poszli do domu, ściskając czule na dobranoc swojego synka. Krzyś nie mógł jednak zasnąć. Cały czas w jego małej główce kołatała się jedna myśl: “jak to jest w domku, o którym rodzice tyle opowiadają? Tyle już tu leżę, chciałbym wreszcie zobaczyć to miejsce! Muszę! Muszę ich odwiedzić! Podjąłem decyzję! Chociaż na chwilkę może uda mi się wyskoczyć i wrócić na oddział przed porannym obchodem… Ale jak to zrobić? Jak?”

– Pseplasam! Pseplasam plose pani! Cy mogłaby tu Pani podejść? – zawołał Krzyś ze swego łóżeczka na oddziale.

Pani Krysia*, która od razu usłyszała Krzysia, podeszła do jego łóżeczka.

– Tak Krzysiu? Co się stało? – zapytała.

– Plose Pani, cy mozliwe by bylo, abym dzis wyskocył na chwilę do moich lodziców? Oni tyle mi opowiadają o pewnym mitycnym miejscu zwanym Domkiem. Cy ja mógłbym chocias na chwile ich odwiedzić? – zapytał Krzyś robiąc przy tym słodką minkę, aby łatwiej było mu przekonać panią pielęgniarkę.

– No nie wiem Krzysiu czy to dobry pomysł… Nie wiem. No bo co ja powiem rano, jeśli lekarze nie zastaną Cię w łóżeczku? – zastanawiała się głośno pani Krysia, w której głowie piętrzyły się coraz większe wątpliwości.

– Ale ja wloce do lana! Obiecuje! – to powiedziawszy, Krzyś podniósł prawą rączkę, jakby przysięgając.

– No dobra Krzysiu! W końcu tyle czasu już tu leżysz… Myślę, że należą Ci się chociaż jedne odwiedziny u rodziców. Ale pamiętaj, rano masz być z powrotem w łóżeczku. – zgodziła się w końcu pani Krysia.

– Hulla! – zawołał z radością Krzyś tak głośno, że aż podskoczyła we śnie mała 2-miesięczna Małgosia leżąca w łóżeczku obok. Pozostałe dzieci dawno już spały.

– Cy mogłaby mi pani pomóc zeskocyc z łózecka i się ublać? – zapytał Krzyś.

– Oczywiście! – to mówiąc pani Krysia pomogła zejść Krzysiowi z łóżeczka, po czym podała mu spodenki, buciki i bluzę, którą zostawili Krzysiowi rodzice.

– Dziękuję! – zawołał z radością Krzyś, nie mogąc się już doczekać wizyty u rodziców. „Jak oni się zdziwią! A jak się będą cieszyć! Ale będzie niespodzianka!” – myślał z rozkoszą.

– Zalas, zalas… ale jest mały ploblem! Psecies ja nie znam adlesu! – zachmurzyła się Krzysiowa buzia. – Cy moglaby mi pani pomóc? Moze lodzice gdzieś zostawili swój adles? – zapytał Krzyś panią pielęgniarkę marszcząc przy tym swoje czółko.

– Poczekaj Krzysiu, chyba w Twojej dokumentacji medycznej rodzice wpisali swój adres… Tak! Jest… ulica Spoko… a z resztą zapiszę Ci na karteczce, tak będzie bezpieczniej. Proszę! – pomogła Krzysiowi pani Krysia czując przy tym, że spełnia dobry uczynek.

– Ablakadabla! A nie… pseplasam… Dziękuję! Ciągle mylą mi się jesce te magicne słowa, któlych ostatnio naucyli mnie lodzice – zarumienił się Krzyś, ciągle zastanawiając się w swojej główce czy do słów tych należało również „Czary mary” czy tylko „Proszę, dziękuję, przepraszam”.

– Ależ proszę Krzysiu! Szczęśliwej drogi, pozdrów rodziców i pamiętaj, żeby rano być z powrotem w szpitalu w swoim łóżeczku! – przestrzegła jeszcze raz pani Krysia.

– Dobze! Będę pamiętał! – pomachał jej na pożegnanie Krzyś.

* pani Krysia jest postacią fikcyjną, istnieje tylko w głowie autora (i ma się tam całkiem dobrze, a przynajmniej tak odpowiada, kiedy ją o to zapytać), proszę nie łączyć jej z żadną realną osobą 😉

Ciąg dalszy nastąpi…

Image

Kłódka zdobyta!

„Już zawsze na zawsze”… trwało znów za krótko. Tak, jeśli chodzi o nas, zdanie to ma sens dosłowny i dosłownie tyczy się trzech ważnych nam sytuacji:

Po pierwsze, najważniejsze i niepodważalne: głaszcząc kopiący brzuszek, zakładaliśmy, że Krzyś będzie z nami „na zawsze” – dopóki jako zadowolony z życia, spełniony kilkudziesięciolatek nie pożegna na wieczny odpoczynek swoich sędziwych wiekiem, szczęśliwych z życia Staruszków. Coś się Komuś chyba pomyliło dość drastycznie: scenariusz ten się zrealizował zupełnie nie tak, zupełnie na odwrót i zupełnie nie do zaakceptowania. I co gorsza, ofiarowane nam „zawsze”, „na zawsze” trwało niespełna rok…

Po drugie: podczas wielu miesięcy (8!) zupełnie niecodziennego życia przypominającego walkę z wiatrakami, czasem wojnę, a czasem dobrą partyzantkę pt. „chcemy wyjść z Krzysiem ze szpitala do domu!”, nigdy ani Krzyś, ani my nie wywiesiliśmy białej flagi. I tym samym – zwycięstwo, udało się – do domku wyszliśmy! A synek jak na każde dzieciątko przystało, poznał wreszcie domowy zapach, ciepło, zobaczył swój puchatkowy pokoik, spał we własnym kolorowym łóżeczku, często uwielbiał wędrować do pościeli rodziców…  A my każdą tę chwilę celebrowaliśmy tak bardzo, jak tylko medycznie i zdrowo-umysłowo było można, jednocześnie krzycząc odważnie marzeniem: „chwilo trwaj”, przeplatając z cichym i nieśmiałym: „już zawsze na zawsze…”. Tym razem „zawsze” zdecydowało się trwać 3 miesiące. I to 3-miesięczne „zawsze” już do końca naszego życia pozostanie tym najpiękniejszym, wywalczonym, najbogatszym „zawsze” jakie mogło nam się przytrafić – nic i nikt nigdy tego nie zmieni. Co najwyżej, na przekonaniu tym ciąży tylko/aż jedna sprzeczność słowa „zawsze”, które bardzo boli i boleć nigdy nie przestanie – „zawsze” nie trwa tylko 3 miesiące.

Po trzecie: gdy dwa pozostałe sensy „już zawsze na zawsze” zawiodły, postanowiliśmy uciec się do niego po raz ostatni, wierząc, że użyjemy tych słów już w najbardziej dosłownym sensie z możliwych. Pojawił się pomysł – to, co wydarzyło się pomiędzy nami: Krzyś, Mama i Tata Krzysia, skoro trwało tak krótko, a tak pięknie i tak intensywnie – trzeba to unieśmiertelnić, nadając naszemu najważniejszemu fragmentowi życia materialny wymiar. Może banalnie, może szalenie, może niezrozumiale – w trzecią rocznicę naszego ślubu powiesiliśmy na krakowskiej Kładce Bernatka naszą prywatną wygrawerowaną kłódkę. Pamiętacie, prawda? Niewielką, mieniącą się na złoto, przyozdobioną złotym aniołkiem, ciężką od emocji, przeżyć i wspomnień, które w niej zamknęliśmy na zawsze (kluczyki wrzucone do Wisły). Poczuliśmy się w jakiś tam sposób spełnieni, wierząc, że maleńka i niema myśl o Krzysiu gdzieś tam utkwiła w jego i naszym Krakowie.

ImageNiezmiernie nam było miło, gdy pisały do nas osoby poznające Krzysia dzięki TEJ kłódce. Wielokrotnie przechodząc kładką odwiedzaliśmy naszą kłódkę. Duma ta trwała krótko. Najpierw ofiarą innych przechodniów padał przyczepiony (na najmocniejsze kleje!) aniołek – dwa razy ratowaliśmy sytuację i wygląd całości nowym – bezskutecznie.

Kilka dni temu podczas wieczornego, przypadkowego spaceru dowiedzieliśmy się, że nasze kolejne „już zawsze na zawsze” bije nowy rekord krótkotrwałości… Na zawieszone na brzegu kładki kłódki zaczaili się krakowscy złomiarze… Nie sądzę nawet, że tym ostatnim przyszło do głowy, co dla kogo znaczy ten kawałek zawieszonego i podpisanego metalu. Za to jestem przekonana, że ten kawałek metalu dla nich oznacza kilka groszy (dosłownie!) mniej do puszki taniego piwa! Większość sąsiednich kłódek na „naszym” przęśle mostu była już „zdjęta”, a cała reszta (niewiele ich zostało), wraz z naszą – dość mocno już nadpiłowana.

ImageA my – kolejny raz nie daliśmy za wygraną. Skoro kłódka ma zniknąć z kładki, to niech przynajmniej zostanie z nami. Na drugi dzień zorganizowaliśmy odbijanie kłódki. Przyjechaliśmy z łomem, pilnikiem 😉 i za jednym draśnięciem – kłódka była nasza: „już zawsze na zawsze”?…

Image

Tamto „zawsze na zawsze” na kładce już minęło. I patrząc w domu na naszą kłódkę mamy nieodparte wrażenie, że kolejne „zawsze na zawsze” się rodzi… Po prostu obojgu nam przychodzi bezsilnie wyganiane z głowy skojarzenie, że teraz ta kłódka dość mocno przypomina nasze życie. Nam też Ktoś zabrał Aniołka… Nasza codzienność też teraz jest niejasno pomazana, nadrdzewiała… Nasze serca są ciągle dziurawe… A nasze życie też już nigdy się nie domknie…

Ale mamy jednak jedną pewność: nasze nowe „zawsze na zawsze” tym razem będzie trwać wiecznie – niewidzialny Krzyś nas nigdy nie opuści! Po odbiciu kłódki, chyba był ucieszony i chciał nam bardzo pogratulować… Zobaczcie, jakie nietypowe serduszko nas „spotkało”, gdy wracaliśmy z kładki z kłódką do samochodu:

Image

  Informujemy, że podczas „akcji” odbijania kłódki, żadna część kładki nie ucierpiała.

Skąd się biorą chore dzieci? Cz. II

 C.d.

 Ostatni wpis o tej samej tematyce był o poczuciu się wyróżnionym wobec nie całkiem czasem zrozumiałego dla nas planu obdarowania chorym dzieckiem… „Jaki Dar?!”, „oszalała już całkiem?!” –  pyta pewnie wielu z Was… Myśmy też tak pytali, też krzyczeliśmy długo te same pretensje Komuś w twarz…

Żeby była jasność: siedzę w pustym domu, klepię w klawiaturę, a tak bardzo, że nawet w nieopisany sposób pragnę widzieć teraz przede mną bawiącego się na kolorowej macie Krzysia… Wokół pełno zabawek, które radośnie ładuje do buzi… Uśmiecha się do mnie, gaworzy… Płacze, gdy mu podpadnę ja, jakaś przeszkoda albo brudny pampers… Tak bardzo bym chciała, aby ktoś mnie uszczypnął, zbudził z obecnego koszmaru i przekonał, że moja jawa, to tylko kiepski sen… Tak nie jest. Ja jestem, Krzysia nie ma.

I wtedy sobie myślę: co to za „Dar”? Smutku? Tęsknoty? Bólu? Jaka ja wyróżniona? Jaka ja godna zaufania?

Tak, wielokrotnie brakowało i brakuje dalej tej pokory… Mimo tego bogactwa uczuć, doświadczeń ogromu emocji, odkrycia szczerego szczęścia i spełnienia; ciągle sobie myślę, że wolałabym zamiast niezwykłego Chłopca- Daru, mieć tu obok siebie najzwyklejszego, śmiejącego się brzdąca… Zamiast poczucia się „wybraną”, chciałabym być uważaną za tą która nie zasłużyła, która przecież sobie nie poradzi…

 Ale wiem, że chore dzieci się rodziły i choćby niewiadomo jak medycyna posuwała się naprzód, one rodzić się będą dalej… I przychodzi opamiętanie w tych wszystkich pretensjach: jeśli taki chory Krzyś miałby się urodzić w innej rodzinie, która by go odrzuciła, najpiękniejsze co nam się mogło przydarzyć, to właśnie to, że pojawił się on tutaj – u nas. Że właśnie nas zaszczycił, choć przez chwilkę, swoją wręcz magiczną obecnością.

Cieszymy się, że inne chore dzieci także pojawiają się wśród kochających, oddanych im całkowicie Rodziców. Znamy naprawdę takich całe mnóstwo!

Przecież w mediach słychać ostatnio dość często o dzieciobójstwach, matkach-oprawcach, innych rodzinnych tragediach – tak, oni nie dają rady…, ale zauważcie, że najczęściej takie historie toczą się ze zdrowym dzieckiem w roli głównej… Gdzie tu logika?! A no właśnie chyba tylko w tym przekonaniu, które odkryłam po swojemu (nie wszyscy muszą się z nim zgadzać) poprzednio: Ktoś nam zaufał i ten Ktoś wiedział, że nie zawiedziemy…

 A przecież nie trzeba wiele, by takiego Daru nie odrzucić, a przyjąć (choć nie zawsze od początku pokornie). Recepta jest prosta: wystarczy kochać. I każdy Rodzic Choruska potwierdzi: takie dzieci kocha się bardziej niż te zdrowe, bo one bardziej tej miłości potrzebują, a my w zasadzie tylko tę miłość możemy im dać. Bo dość dosłownie zdajemy sobie sprawę, że „każda sekunda na ziemi jest warta milionów lat pamięci”.

 I pozwólcie, że znów na potwierdzenie tych moich może i zbędnych przemyśleń przychodzi kolejny fragment „Poczwarki” Terakowskiej (już ostatni)… No, może z jednym wtrąceniem i niezgodą z mojej strony: chyba w Niebie wszystkie Dzieci są piękne, same wybierają sobie ciała, jakie przybierają… Nieskażone nie tylko bólem, ale też wszelką ziemską deformacją… Tam, „poczwarka” rozwija w pełni swoje skrzydła motyla i fruwa… wolna.

 „- Coś ci pokażę, Myszko, chodź – powiedział.

Myszka ufnie ruszyła za Nim w głąb Ogrodu-Nieogrodu. W oddali coś majaczyło, poruszało się, chowało, to znów pojawiało się przed jej oczami. Nie, nie coś… Ktoś. Mnóstwo istot. Tańczyły.

– Dary Pana – zasyczał melodyjnie Wąż.

– Tak, to moje Dary – przytaknął śpiewny, kobiecy i pełen miłości Głos.

– Dlaczego nazywasz je „Darami”? – zdziwiła się Myszka. – To przecież zwykłe dzieci…

– Nie są zwykłe (…) Są Darami, gdyż obdarowany może je przyjąć lub odrzucić – odparł surowy Głos.

Myszka podeszła do kręgu tańczących istot i wpatrzyła się w nie.

Była tu dziewczynka, która zamiast nóg miała szczątkowe kikuty, a jednak tańczyła na nich z równym wdziękiem jak długonogie tancerki. Był mały chłopiec z głową olbrzyma, ze sterczącym garbem na plecach, poruszający się na wątłych nóżkach karzełka (…)

Były dzieci bez rąk i nóg; z brakiem lub z przerostem członków; nieme, niesłyszące, niezdolne na ziemi do żadnego ruchu. Były dzieci zrzucane w starożytności ze skał, ledwie ujrzano po narodzinach ich zdeformowane ciała. Były niemowlęta zwane w średniowieczu diabelskim pomiotem i palone na stosach. Dzieci topione jak kocięta przez matki, które przerażało widmo procesu o czary (…). Byli ci, których los wyniósł wysoko mimo zdeformowanego ciała, gdyż udało im się odgrywać rolę błaznów u boku głupszych od siebie. Były zastępy dzieci, na których dokonywano eksperymentów, by zbadać jak powstaje deformacja i czego uniknąć w procesie tworzenia doskonałego człowieka. Były dzieci zamykane przed ludzkimi oczami w stajniach, piwnicach, komórkach, żyjące w wiecznej ciemności i izolacji. Dzieci, które całe życie spędziły w zamkniętych zakładach, nie znając rodziców. Dziesiątki, setki, tysiące poczwarek, które na zawsze zamknęły w sobie motyla, ze złożonymi, wielobarwnymi skrzydłami.

Tu, w Ogrodzie, wszystkie te dzieci tańczyły, a ich uczucia przenikały przez niekształtne pancerze ciał i unosiły się wokół, lżejsze od oddechu. Myszka odbierała je całym sobą, słyszała i rozumiała.

– Kim jesteś? – spytała, bez słów, najbliżej tańczącej istoty.

– Mnie w ogóle nie ma, nigdy się nie urodziłem. Moja mama ujrzała mnie, gdy byłem tak mały jak jej dłoń i zatrzymała się w pół drogi – odpowiedział chłopiec ze zrośniętymi palcami u nóg i rąk i ze zdeformowanym ciałem. – Zazdroszczę wam, którzyście widzieli ziemię. Chciałbym tam przebywać, nawet, gdyby trwało to krótko i miało boleć…

– Boli, tak, to boli – przytaknęła dziewczynka, trzepocząca jak ptak, szczątkami kończyn. – Ale tam jest tyle rzeczy do zobaczenia i tyle miłości. Byłam kochana…! – zaśpiewała nagle na cały Ogród-Nieogród. – Byłam kochana…! Kochana…!

– A mnie nie chcieli – powiedział chłopiec z nogami karzełka. – Zostawili mnie w specjalym domu i spędziłem w nim całe moje życie. Ale oglądałem przez okno świat, widziałem innych ludzi niż ja, patrzyłem w niebo, nie tak niebieskie jak w Ogrodzie, ale co dzień inne. I tęsknię za tym, więc już wiem, co to znaczy tęsknota. Warto dla niej zejść na ziemię.

(…)

– Chciałem żyć, nawet gdyby to miało być straszne, ale nie dano mi. Urodziłem się w czasie, gdy pozwalano żyć tylko dzieciom doskonałym. Zazdroszczę ci, Myszko. Byłaś na świecie aż osiem długich lat – powiedział chłopczyk, którego malutka głowa, pozbawiona szyi, wyrastała wprost z przerośniętego tułowia.

– Zazdrościmy Ci, Myszko… Tyle widziałaś… Tyle przeżyłaś… Kochano Cię… – śpiewały Dary Pana, które przebywały na ziemi krótko lub nie widziały jej wcale.

– Każda sekunda na ziemi jest warta milionów lat pamięci – nuciły inne, wspominając czas, w którym nawet ból był dowodem życia.

Dary Pana tańczyły, wyrażając radość z krótkiego pobytu na ziemi, z krótkich, lecz prawdziwych uczuć, których tam zaznały – miłości, nienawiści, przyjęcia lub odrzucenia, izolacji lub samotności; osaczenia spojrzeniami i zimną ciekawością lub nadmiernym współczuciem; czasami, choć rzadko, doświadczały obojętnej zgody na swoją odrębność. Motyl skryty w poczwarce ich ciała trzepotał bezradnie niewidzialnymi dla ludzi skrzydłami; niekiedy ktoś pogłaskał go po wiecznie zwiniętych skrzydłach, i te chwile Dary Pana pamiętały najmocniej. Inne wyrażały w tańcu tęsknotę za nigdy nie doświadczonym darem życia, za nieznaną ziemią, za niedobrymi, ale prawdziwymi uczuciami, które możliwe były tylko tam. (…)”.

 

Image

Życie Wcześniaka to kosmos…

17.11:  ŚWIATOWY DZIEŃ WCZEŚNIAKA

 „Brak dźwięku. Brak światła. Brak tlenu. W kosmosie życie nie istnieje…”.

Tymi słowami zaczyna się nowy, głośny, poruszający i piękny film „Grawitacja” ukazujący walkę astronautów o przeżycie w kosmosie.

Brak dźwięku. Brak światła. Brak tlenu. W kosmosie życie nie istnieje…? Przecież to istny kosmos, gdy natura zawodzi i wita na świecie maluteńkie dzieciątka, które były czasem trochę tylko dalej niż w połowie ich drogi na świat. A jednak…

Brak dźwięku – bo nie płaczą – nie mają siły. Brak światła – bo ich oczka pozostają ciągle zamknięte – nie nauczyły się jeszcze ich otwierać. Brak tlenu – bo pierwszy ich oddech musi być zazwyczaj wspomagany specjalną, często inwazyjną aparaturą. Wszystko po to, by toczyć walkę: o przeżycie.

Każdy wcześniak to bohater – niezwykle trudnego, często dramatycznego filmu, w którym my i on gra główną rolę. Dlaczego filmu? Bo kiedy kobieta nagle zaczyna rodzić dużo przedwcześnie, a potem widzi swoje dziecko nie w swoich ramionach, a pośród szklanych ścianek inkubatora, z mnóstwem rurek i plasterków, niejednokrotnie prosi: „uszczypnij mnie, że to się dzieje naprawdę”, życząc sobie, by zbudzić się z tego złego snu.

Ale na prawdziwego Oscara (albo na co najmniej złoty medal co dnia!) zasługują zawsze te Maluszki ważące czasem nawet ledwo ponad pół kilo, kilo… One walczą w tym swoim kosmosie o to by żyć, nie wiedząc tak naprawdę czym jest to życie. Mimo to – nie dają za wygraną, walczą – w ciemno. Te ledwo widoczne ze swoich kaftaników małe szkraby może i rozmiarem nie przekonują, że sobie poradzą, ale jakże musi pchać ich do przodu jakaś niewyobrażalnie wielka, wewnętrzna siła, aby nadrobić utracony w brzuszku Mamy czas…

Niektórzy Bohaterowie nie dają rady – widocznie, sami w pewnym momencie decydują: „będzie mi jednak za ciężko żyć widzialnie”… Innym (na szczęście znacznej większości) się udaje – choć z kosmosu na ziemię powracają po wielkich przejściach mocno pokiereszowani… Tym samym, walka o ich życie może i jest wygraną, ale jeszcze pozostaje ta druga, równie ważna: walka o komfort tego ziemskiego życia – czasem by pokonać ciemność; często, by przezwyciężyć ciszę; albo, by z łatwością współpracować z siłą grawitacji.

Przez pierwsze 3 miesiące życia Krzysia byliśmy otoczeni Wcześniakami i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę jak dramatycznie malutkie i słabiutkie Dzieci pojawiają się na świecie. Tym bardziej byliśmy zszokowani, jak niektóre szybko potrafią gasnąć; ale także bardzo pozytywnie zdumieni jak bardzo innym Maluchom udaje się wyjść prawie na prostą w przeciągu miesiąca, dwóch… Nasz Krzyś także był Wcześniakiem, ale nie tym skrajnym – przecież urodził się tylko niecałe 4 tygodnie wcześniej, więc nic to w porównaniu z jego Współlokatorami z Oddziału Neonatologii, którym dzielnie prezesował (biorąc pod uwagę jego prawidłową wagę i wzrost) przez pierwsze miesiące swojego życia. U Krzysia niestety nie wcześniactwo spowodowało szereg poważnych problemów, z którymi przyszło mu walczyć przez długie miesiące. Kto wie, może gdyby nie ta genetyka, może gdyby był tylko wcześniaczkiem, to byłby teraz z nami, choćby „pokiereszowany”…? Bo przecież czego jak czego, ale siły do walki o życie nigdy nikt nie mógłby mu odmówić.

Dziś jest ten dzień, kiedy mnie i Krzysia łączy wspólne święto: synek i jego Mama są Wcześniakami 🙂 Z tą różnicą, że prawie 30 lat temu uratować małe, czarne „chucherko” ważące 1200 gram, pchające się na świat już w 28 tygodniu ciąży – to było nie lada wyzwanie dla moich medycznych Opiekunów. Dziś wreszcie to rozumiem jak nigdy przedtem: „Miałam cholerne szczęście!”.

I tym samym, z okazji dzisiejszego Dnia, tego SZCZĘŚCIA chcę życzyć wszystkim mniejszym i większym Wcześniakom i ich Rodzicom! Z kosmosu można bezpiecznie zejść na ziemię – niech starcza tylko sił, wiary i przede wszystkim odpowiedniej pomocy…

Niech zawsze będzie dźwięk, światło i tlen… I jak najszybciej, ramiona Mamy i Taty zamiast szklanego domku! Wasze zdrowie – kochane Wcześniaki! :-*

Image

MAMY JUŻ ROCZEK!!!

Kochani, zupełnie przypadkiem i nieopatrznie zerknęłam niedawno na pierwszy post opublikowany na blogu: dokładnie pojawił się on rok temu (15.11.2012) i tym samym czujemy się zobowiązani z tej okazji coś naskrobać. A przede wszystkim: chcielibyśmy Was wszystkich serdecznie zaprosić, aby wspólnie zdmuchnąć tę jedną, wyjątkową świeczkę na blogowym torcie 🙂

A jakie marzenie pomyślelibyście przed tym zdmuchiwaniem? Napiszcie w komentarzach 😉 My mamy swoje jedyne i największe marzenie… Więc, zamykamy oczy i myślimy: „Niech Krzyś nas dalej inspiruje i niech jego krzysiowemaleconieco zawsze pozostanie ciepłym, kochanym wartościowym przylądkiem uczuć i emocji – mimo wszystko”… Fruu…dmuchamy! I teraz wypadałoby pokroić tort i podzielić się z nim z Wami, Kochani Przyjaciele Krzysia!<3

Przyznaję, bez bicia, tortu w realu nie mamy, ale od czego jest wyobraźnia… I oto jest – piękny tort, z wieloma warstwami, nasączony dobrym ponczem, z nieprzesłodzonym kremem… Tort ten przygotowaliśmy przez miniony rok wspólnie, gdzie Wy wszyscy oraz każdy w osobna dodawał do niego własne składniki: najpierw wielkie nadzieje na powrót do domu; potem energetyczny doping na każdy nowy dzień w zdrowiu; następnie okruchy wielkiego szczęścia, gdy było wszystko dobrze; kolejne bardzo pomocne nam wyrazy empatii, gdy ciągle coś się nagle waliło; aż wreszcie wspólny bunt i żal, gdy wszystko się skończyło. A jednak, jak widać, nie tak do końca wszystko się skończyło… W końcu dziś ta pierwsza świeczka zapłonęła – zapłonęła wielkim, ciepłym płomieniem wspomnień, tęsknoty i wiary oraz przecież nigdy nie kończącej się miłości!

Sam wierzch tortu zostawiam niedokończony – z paletą kolorowego marcepanu oddaję go do pomalowania samemu Krzysiowi… Ciekawe, co też namaluje nasz Aniołek…? Czy Wy też obstawiacie, że pewnie będzie to jego ulubiony Miś? (hmm, zgadnijmy który 😉 ) Czy zostawi obok małe serduszko i mini autograf – bazgrołek malutkiej rączki, poprawiony smugą od skrzydła? Przecież to Krzysiowi – jemu i tylko jemu zawdzięczamy to, że my możemy pisać tu, co piszemy; możemy dzielić się z Wami wszelkimi przeżyciami; mamy wielki zaszczyt Was poznawać – przy każdym wpisie, przy każdym komentarzu, przy każdym spotkaniu… Dobrze to sobie kiedyś wykombinował, ten nasz mały Wielki Krzyś! ❤

Nie sposób sięgnąć pamięcią do tego, co działo się rok temu… Przyszedł pomysł bloga, który szybko przeszedł w fazę realizacji, tylko dlatego, by wykrzyczeć wszystkim: „tak, ciągle jesteśmy cali!; tak, jesteśmy szczęśliwi!; tak, jesteśmy dumni!; tak, mamy najukochańszego Krzysia!; tak; to nic, że jest chory!; tak, ciągle się uśmiechamy! ”. I tak się rozpędziliśmy, że do dziś krzyczymy tak samo, choć nie raz gardło nam ścisnęły albo palec na klawiaturze zatrzymały poważne chwile bólu, rozpaczy i poczucia zwątpienia w absolutnie wszystko. I wiemy, że się nie dziwicie.

Gdy zaczynaliśmy pisać bloga, byliśmy pełni wielkich nadziei: czekaliśmy przecież na wyjście do domu, Krzyś choć troszkę zdrowiał… Potem bywało różnie, ale my konsekwentnie, z każdym dniem kładliśmy nową cegiełkę na ciężko zdobycznym fundamencie naszego prywatnego szczęścia. A tymczasem ten blog stał się nagle ważnym narzędziem: przecierał oczy medycznie „zdrowemu światu” oraz przytulał takich jak my, dając dowód: „nie jesteś sam”. Czerwiec sprawił, że nasza piękna, ale  krucha cegiełkowa ściana rozleciała się w całkowitą ruinę. Do dziś, pojedyncze cegły – zniszczone łzami i czasem – poniewierają się po naszym domu i wiemy, że nigdy nikt nie będzie w stanie ich uprzątnąć do końca. Ale to właśnie ten blog niekiedy jest w stanie choć trochę schować je w kąt, zamieść pod dywan… Będziemy dalej pisać – dopóki starczy sił. Będziemy dalej z Wami – dopóki tego będziecie chcieli. Będziemy dalej chcieli pomagać – takiej przeszłości nie da się tak po prostu zostawić w tyle. Będziemy jeszcze bardziej kreatywni – już zadba o to sam Krzyś!

I tak na koniec musicie jeszcze wiedzieć, że dzisiejsza świeczka płonie także i przede wszystkim światłem Waszej ogromnie nam ważnej obecności, bo (przyznamy szczerze), nigdy nie przypuszczaliśmy, że osiągnie ona aż taki wymiar! W ciągu minionego roku zajęliśmy najpierw 13-te miejsce w konkursie Blog Roku (na ponad 500 zgłoszonych pozycji, 1,5 miesiąca po starcie pisania), osiągnęliśmy ponad 155 tysięcy odsłon, zgromadziliśmy 979 komentarzy (tak, ciśnie nam się na usta: „wow!”), Krzysiowy fanpage na facebook’u polubiło 592 osoby – wielki, wielki, wielki (!) ukłon w Waszą stronę! I najgłośniejsze, najserdeczniejsze „dziękuję” jakie tylko jesteście w stanie usłyszeć! A jesteśmy pewni, że Krzysiulek nie omieszkałby Was poczęstować jeszcze kieliszkiem bąbelkującego szampana – Piccolo oczywiście! 😉

Z okazji Pierwszych Urodzin „KRZYSIOWEGOMALECONIECO.COM” – świętujmy wirtualnie i radośnie, a z Nieba…? A niechaj znowu sypie się złoty kurz!

  Image A tak właśnie świętowaliśmy Krzysiowe urodzinki w realu – w domku, co miesiąc! Pamiętacie, prawda? 🙂

Skąd się biorą chore dzieci…? cz. I

„Te Dzieci nie są zwykłe (…).
Są Darami, gdyż obdarowany może je przyjąć lub odrzucić (…)”.

D. Terakowska, „Poczwarka”

Kolejny niełatwy wpis, ale potrzebny, by zakończyć moją „trylogię” przemyśleń i rozrachunku nad sensem opieki oraz pożegnania się z własnym Dzieckiem – chorym dzieckiem. Teksty poprzednie: pierwszy i drugi (dziękuję za ich setki udostępnień i ciepłe, bardzo mądre przyjęcie z Waszej strony) inspirowane były powieścią Terakowskiej. Nie inaczej będzie tym razem. Chyba jesień nastraja na takie głębsze wpisy – mam nadzieję, że wybaczycie i pokochacie 🙂 :-*

Jeszcze 2 lata temu, gdyby ktoś opowiedział mi naszą historię z dziś – najpierw bym w życiu w to nie uwierzyła, a potem powiedziała: „to nie dla nas, nie dalibyśmy rady”… Może to dlatego, jak u każdej kobiety podczas ciąży, serce biło jakoś mocniej i rodził się podświadomy lęk, gdy widziałam w telewizji spoty przedstawiające chore Maluchy proszące o 1%. Ale potem przecież zawsze odganiamy czarne myśli… Los zakpił? A może już wtedy było to jakieś przeczucie?

Dziś… prawie pół roku od odejścia Krzysia, kiedy przypominam sobie miniony wspólny czas: szpitale, balansowanie na granicy życia i śmierci co dnia, sypiące się najgorsze z możliwych diagnozy, brak zrozumienia, spanie na leżakach, czuwanie na szpitalnym korytarzu, niespanie w ogóle; synchronizacja własnej mimiki i nastroju wraz z regularnością dźwięku alarmów pulsoksymetru; organizowanie z własnej sypialni zamiejscowego oddziału intensywnej terapii… Myślę sobie: przecież to jak z jakiegoś filmu… Sensacja, thriller, melodramat? Jak oni sobie dali radę? To byliśmy naprawdę my?!

Tak, to byliśmy my. Przecież „wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono”… I choć często mieliśmy dość tego ciągłego „niezapowiedzianego wyjmowania  karteczek” i wiecznego pisania sprawdzianu…, dawaliśmy sobie doskonale radę – czasem ze ściśniętym gardłem, ale zawsze z podniesionym czołem. Co więcej, w ogóle nie zadawaliśmy sobie wówczas już takich bezsensownych pytań. Gdy dosięgnęliśmy największego dna, zrozumieliśmy: nie ma czasu na pretensje, na żal. Po prostu – szliśmy do przodu, najczęściej z oczami pełnymi łez, czasem mocno pod górkę, ale z naszym najukochańszym Krzysiem w ramionach. Co więcej, byliśmy dumni, czuliśmy się potrzebni, byliśmy – na pewnie tylko nam pojęty sposób – szczęśliwi…

Kiedyś, właściwie to wiem kiedy – w ostatnich dniach życia naszego synka – pewien lekarz, nie dając nam już większej nadziei, nieopatrznie – jako marne pocieszenie, powiedział, że „łatwiej przychodzić do dziecka na grobek i stroić go kwiatuszkami, niż opiekować się tak chorym dzieckiem”. Sprawdziliśmy. Znamy odpowiedź: NIE jest łatwiej.

Milion razy wolałabym przeżywać bezsenne noce, karmić sondą, pielęgnować rurkę, nawet kursować do szpitala non-stop niż… co dzień odwiedzać cmentarz. Tak bardzo sponiewierane dziś hasło: „dziecko specjalnej troski” dla nas – Rodziców wcale nie oznacza nic ujmującego, a wręcz przeciwnie: daje pewność, że dla tych dzieci możemy wszystko, dajemy wszystko i jesteśmy absolutnie wszystkim. Niewiele? Dla nas samych – to też było i jest wszystko.

Dziś, wielokrotnie spotykamy się (w realu lub na blogu) z osobą mówiącą: „podziwiam Was”, „jesteście niesamowici”… A my? Myślimy sobie: „cóż my takiego zrobiliśmy?”. I to nie jest fałszywa skromność, nie nadmierny optymizm, nie różowe okulary. Po prostu: zostaliśmy Rodzicami wyjątkowego chłopca i mamy nadzieję, wierzymy, jesteśmy przekonani, że Ty zrobiłbyś dokładnie tak samo.

Wtedy znów powracają pytania: „dlaczego my?”, „dlaczego ci?”, „a dlaczego nie inni?”, „dlaczego w ogóle muszą się rodzić chore dzieci?”

Odpowiedzi mogą być różne: takie proste lub bardziej wydumane, święte, świeckie, górnolotne, zupełnie codzienne…

My mamy własną. Chore dzieciątko to ogromny sprawdzian człowieczeństwa. Chore dzieciątko to dar… Tak, dar odkrycia w sobie niesamowitych tajemnic: głębi miłości, nienajprostszego szczęścia, naturalności i bezinteresowności w niesieniu pomocy i dobra. Wiem, że nie wszyscy to potrafią. Jeszcze kiedyś bym pomyślała, że my absolutnie tego nie potrafimy.

Dlatego pojawia się przekonanie albo raczej utwierdzenie się w przekonaniu przekazanym nam przez spotkanych na naszej drodze mądrych ludzi: Ktoś wie co robi, obdarowując nas – właśnie nas, a nie nikogo innego chorym dzieckiem. Wie, że damy radę. Wie, że udźwigniemy. Wie, że nie odrzucimy. Wie, że pokochamy najmocniej na świecie, bo tylko to możemy tak naprawdę ofiarować… Wie, że nie zawiedziemy… Tak, choćby to miało nieskromnie zabrzmieć: dzięki Krzysiowi czujemy się tym zaufaniem wyróżnieni i zaszczyceni…

c.d.n…

Image

Czy „CHCE SIĘ ŻYĆ”… ?!

Jest weekend. Długi weekend. Może kino? Dlaczego? A choćby dlatego, aby uwierzyć, że „Chce się żyć”! Mimo wszystko…

Nie będzie to recenzja. Nie będzie to opis filmu. Nie będzie to podsumowanie przemyśleń. To wszystko w przepiękny i spójny sposób zrobiła już Patrycja (mama Adasia) i gorąco Was zapraszam do zapoznania się z jej wrażeniami tutaj.

Ja chciałam jedynie (jak to ja 🙂 ) wtrącić swoje 5 groszy, bo mi pewne myśli nie dają spokoju…

I grosz: Ostatnio usłyszałam, a właściwie przeczytałam w jednej z recenzji, że film „Chce się żyć” jest miarą człowieczeństwa – jeśli kogoś nie poruszył, nie wzruszył, nie rozpłakał się na nim jak dziecko – nie jest człowiekiem (czytaj: jest znieczulonym na wszystko ignorantem).

Ja nie płakałam. Film owszem – poruszył bardzo, ale nie wywołał łez… Może dlatego, że egzaminem mojego człowieczeństwa był nie film, ale moje własne życie? Może dlatego, że opisana historia choć maleńkim tylko fragmentem, ale wydarzyła się właściwie w moich ramionach, w moim domu? Może dlatego, że mnie też wielu lekarzy przekonywało: „Przecież on nic nie rozumie…”. Nawet nie wiecie jak bardzo chciałabym się na tym filmie wzruszyć, wręcz rozbeczeć jak dziecko… Niestety, filmy mnie już nie wzruszają. Choć na pewno potrząsają i tak mocniej, gdy mam świadomość, że opisana historia wydarzyła się i dzieje się nadal naprawdę, to nie fikcja.

Zazdroszczę tym co płaczą na tym filmie. U mnie zamiast łez i zdawania egzaminu z człowieczeństwa przyszła znów potężna dawka myśli…

II grosz: Wyszłam z tego filmu dumna. Tak, dumna, że nie dotarły do nas wszelkie mniej lub bardziej stanowcze, z wielu frontów: „ nic nie rozumie, „nic nie słyszy”, „nie ma kontaktu”, czy inne, na szczęście milej sparafrazowane stwierdzenie z filmu: „mój pies też tak ma”.

Mama bohatera filmu – Mateusza na początku jeszcze tliła w sobie jakieś nadzieje, że jej dziecko rozumie, czuje, będzie chodzić… Właściwie, mam odwagę przypuszczać, że te nadzieje podsycał najbardziej jego tata, który wierzył w niego tak po prostu, tak bez żadnych filozofii: tak zwyczajnie urządzał podłogowe wyścigi, tak normalnie naprawiał z synem zamek w drzwiach, tak po męsku uczył walić pięścią w stół, tak szczerze powodował, że „gwiazdy wybuchały”… Gdy taty zabrakło, zabrakło tego „normalnie”…

Wraz z Tatą Krzysia, jesteśmy dumni, że traktowaliśmy naszego Krzysia jak… zdrowe dziecko. Dziwne? Nie. Bo w pewnym momencie odrzuciliśmy wszelkie przewodniki po szczęśliwym macierzyństwie skrupulatnie wyliczające: „kiedy moje dziecko ma zacząć raczkować, chodzić, mówić…”. Wiedzieliśmy, że mamy swoją własną, prywatną miarę sukcesów synka: jego dokumentację medyczną, jego i nasze przejścia, jego starania – by żyć, skoro przecież miało go nie być w ogóle…!

Nie rozżalaliśmy się nad Krzysiem prowadząc dywagacje czy nas czuje, bo on doskonale sam o tym nas przekonywał każdego dnia reagując na „dzień dobry”, na wszelkie pieszczoty, na piosenki, na swoje książeczki, na za gorącą zupkę… I tak samo, tak normalnie, tak po prostu, tak jak sobie to wymarzyliśmy: oglądaliśmy z Krzysiem „Kubusia Puchatka”, wspólnie grillowaliśmy, dawaliśmy sobie urodzinowe prezenty, opowiadaliśmy mu nasze domowe anegdoty, droczyliśmy się gdy kombinował jakiegoś psikusa, gotowaliśmy, spacerowaliśmy… Jedyne co w tej normalności było i jest nienormalne: trwała zdecydowanie za krótko.

III grosz: Kolejny fragment filmu, który był dla mnie niezwykle ważny, to moment, w którym Mama Mateusza szuka broszki – chłopiec wie, gdzie jest; pełza energicznie i entuzjastycznie pod kanapę, by przekazać zgubę, ale przede wszystkim by udowodnić: „Ja słyszę! Wiem o co Wam chodzi!”… Niestety, mama (podsycana wciąż niewiarą otoczenia) nie wiedziała o co chodziło synowi i ten jego entuzjazm oraz energię odebrała jako… atak padaczki. Ta scena z jednej strony zakuła mnie w serce, z drugiej jednak dała w głębi duszy wielki uśmiech – podszyty niesamowitą satysfakcją. Nie raz, nie dwa, gdy Krzyś się denerwował, słyszałam od niektórych lekarzy: „on ma ten swój atak…”. Padaczkę Krzyś miał i leczenie jej było konieczne, bo innego ratunku nie było – to wiemy. Jednak często mylono padaczkę z Krzysiowym nastrojem, próbą powiedzenia : „jest mi źle”. Czułam to. Zrozumieliśmy to dość szybko. Nie wszyscy nas chcieli słuchać, więc robiliśmy swoje. I wówczas na ten „atak” często pomagało utulenie, zaśpiewanie, kołysanie, ciepły ton ulubionego Krzysia „zagadania” złości… 🙂 A w domu, gdy było już bezpiecznie, przytulnie i spokojnie, takie „ataki” nie zdarzały się praktycznie już w ogóle. Wniosek? Punkt dla nas!

IV grosz: Ostatnie spostrzeżenie z filmu – smutne, ale prawdziwe. Mimo, że mamy w sobie ogromną wdzięczność i ulgę, że dziś urodzone chore dzieci mają dużo więcej możliwości medyczno-terapeutycznych, to wraz z Tatą Krzysia odnieśliśmy może zbyt, ale pesymistyczne odczucie… Nawet w dobie takiego postępu techniki, takiego dobrostanu medycyny, to Rodzic i tylko Rodzic musi szukać (najczęściej na własną rękę) różnych form pomocy w przeróżnych ośrodkach wspomagania rozwoju. Choć bardzo, bardzo byśmy sobie tego życzyli, jakoś trudno nam uwierzyć w to, że samotnego, porzuconego w zakładzie chłopca, jakim jest bohater filmu otacza tyle obcej, spontanicznej dobroci… Owszem, jest krzywdzony przez lekarzy obojętnością (podczas wizyt) i radykalnością (wyrywanie zębów), jest wykorzystywany przez wolontariuszy, ale… jest także pokochany przez zupełnie zdrową sąsiadkę z bloku; jest ktoś, kto postawił mu teleskop w pokoju; jest ktoś kto pomógł mu się wreszcie komunikować za pomocą obrazków; jest ktoś, kto chce opowiedzieć o nim w mediach; jest jeszcze lepszy zakład, który mógłby go przyjąć… Mimo naszego niedowierzania, dobrze, że ciągle jest ten dobry, ludzki „ktoś”. A najlepiej by było, aby wokół nas było jak najwięcej takich „ktosiów”, szczególnie wobec takich odtrąconych, samotnych dzieciaków.

Albo już zupełnie idealnie – by Rodzice pragnący opiekować się swoim niedoskonałym dzieckiem, wierzący w niego mimo wszystko i kochający ponad życie, łatwiej mogli na takich „ktosiów” wpadać na swojej absolutnie niełatwej drodze kompletowania zespołu opieki, dzięki któremu z „niemożliwego” może często stać się „możliwe”…

V grosz: Bo jeśli takiego prostego ludzkiego dobra wokół nie ma, o które by przeważnie nie powalczyli tylko Rodzice, to można by smutno sparafrazować często przywoływaną tu myśl Kubusia Puchatka, kiedy to Rodzic mówi do ciężko chorego dziecka:

 ”Jeśli będzie mi dane żyć sto lat,
to chciałbym, abyś żył sto lat minus jeden dzień,
abyś nie musiał żyć ani jednego dnia beze mnie.”

Image

W ciszy Tego Spojrzenia słychać najwięcej… Słyszysz?

Zanim przyszliśmy na świat, podobno mieszkaliśmy z aniołami w rajskim ogrodzie. Kiedy zapadła decyzja o naszym narodzeniu, Anioł Stróż położył nam palec na ustach, byśmy nie opowiadali o tym, co przeżyliśmy w niebie. Ślad jego dotyku ma każdy z nas – to podłużne wgłębienie pomiędzy nosem a górną wargą…

Pamiętacie Krzysiulka oczy? Te wielkie, ciemne oczka, które pieszczotliwie nazywamy „czarnymi koralikami”…? 🙂 To właśnie to spojrzenie, patrzące na nas spod pięknych wywiniętych rzęs, których wiele kobiet (w tym i ja) mogłyby mu pozazdrościć, było dla nas swojego rodzaju busolą… Za pomocą krzysiowego spojrzenia, wiedzieliśmy doskonale kiedy jest szczęśliwy, kiedy coś go boli albo gdy ma po prostu kapryśny humorek. To te oczy, kiedy usta nie były w stanie, mówiły nam szczebiocące „dzień dobry”, zmęczone „dobranoc”, zupełnie codzienne: „jestem głodny”, zupełnie niecodzienne, bo najgłośniejsze: „kocham Was”.

Ale często też te oczy nie były zwrócone ku nam, a wówczas zawsze były skierowane ku górze… Ku Górze? Tak, ośmielamy się znów snuć jakieś mistyczne domysły, gdyż właśnie jakieś niespotykane i ciągle nas zdumiewające „coś” dostrzegaliśmy i dostrzegamy wciąż (przeglądając fotografie) w oczach Krzysia.

Krzysiowi i innym chorym dzieciom nie jest często dane powiedzieć nawet najkrótszego słowa… A przecież zazwyczaj mają wyraźny ślad pomiędzy noskiem a górną wargą. Czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że może właśnie tym sposobem strzegą jakiejś nam niepojętej tajemnicy…? My mówimy, krzyczymy, czasem pyskujemy; jesteśmy zdrowi, więc mamy wystarczająco dużo atrybutów, by nie myśleć o własnej podświadomości, o pewnym – gdzieś tam istniejącym – drugim wymiarze życia. A może specjalnie nam wymazano tę przypuszczalną, magiczną „pamięć”…?

Czyżby zatem nasz Krzyś doskonale wiedział i pamiętał wszystko, ale umówił się, że całą Tajemnicę zamknie w swoich oczach? To być może stąd ta niespotykana głębia, powaga, tajemnicza zaduma, zadziwiający spokój i przebłysk skrytej radości…? Nie raz Tata Krzysia żartował, że zamiast bajek, będzie mu czytał encyklopedię PWN. Nie raz, pierwsze co komentowali Przyjaciele Krzysia: „ach, to jego spojrzenie… człowiek przy nim czuje się taki malutki”.

I nie piszę o tym bez powodu. Otóż nie pierwszy i nie jedyny Krzyś ma takie oczy…

Pomysł na ten wpis zrodził się w mojej głowie już w miesiącu lipcu, kiedy to mieliśmy zaszczyt poznać osobiście Krzysiowego kolegę – Adasia (Małego Księcia). Pierwsze co wtedy powiedziałam: „Te oczy… niesamowite. To samo spojrzenie, jakie miał Krzyś”.

Bo właśnie bardzo wiele chorych dzieciaczków, które spotkaliśmy na naszej drodze wywoływało nasze zdumienie i zatrzymywało szczególną uwagę na ich głębi spojrzenia… Te oczy – ciągle skierowane ku Górze, a jeśli nie ku Górze, to zdające się przeszywać wszystkich i wszystko wokół tę niepojętą głębią, spokojem, mądrością. Krzyś, Kubuś, Adaś, Nadia… Wszystkie te Maluchy ciągle, czasem nieprzerwanie patrzą ku Górze i mają to niesamowite, wielkie, nie do nazwania słowami „coś” w oczach.

Może i medycyna ma na to swoje wytłumaczenie, nie chcę wnikać. Mnie to wyjątkowe spojrzenie chorych dzieci skojarzyło się znów z ostatnio opisanym tu fragmentem „Poczwarki” Doroty Terakowskiej – może one ciągle pertraktują ze swoim Ogrodem i z Głosem…? Może proszą „jeszcze nie teraz…”, może są trochę tu, a trochę Tam… Może Mały Książę dba z oddali o „swój kwiat, na swojej planecie” bo mu się tak dosłownie (na szczęście i dzięki Bogu!) do nich wcale nie śpieszy? Pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania.

Jednak samo stawianie takich pytań i pojawienie się w ogóle takich przemyśleń, pozwala mi wierzyć w to, co opisywała Terakowska: chore dzieci, mimo okaleczonych chorobą ciał, mają niesamowicie bogate, w ogromnej części nam niezrozumiałe wnętrze. Nie słyszymy ich słów, ale nie słyszymy też ich myśli… A przecież po coś tak walczą, po coś trwają przy nas mimo ich bólu, po coś opuścili choć na chwilę ten swój Ogród…

Jeśli zatem ich oczy wyrażają ich myśli – tu tkwi odpowiedź dlaczego te nasze Maleństwa tak bardzo się kocha… Nasze uczucia reagują wtedy przeciwstawnie: wyłączają wzrok, wzmacniają serce. Przestajemy widzieć chore ciało, zapominamy medyczno-neurologiczne regułki, a widzimy jedynie niewiarygodnie bogate, wartościowe, przyciągające nas z niezwykłą i tylko nam zrozumiałą siłą – wnętrze…
Bo przecież: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Dobrze widzi się tylko sercem”. Jestem pewna, że te Dzieci (według Terakowskiej: „Dary Pana” – o tym wkrótce) właśnie to czyste, wielkie serce chowają w głębi swojego spojrzenia. A z kolei, to ich spojrzenie łączy nas z Kimś, kto ich do nas zesłał. A od czasu do czasu, one same prowadzą dialog z Tym, co dla nas jest jeszcze wciąż Tajemnicą…

Wczoraj obejrzany piękny i, na szczęście, mocny w przekazie film: „Chce się żyć” (wkrótce postaram się napisać o nim więcej) tylko utwierdził mnie w przekonaniu, by napisać ten wpis… Dzięki oczom, te Dzieci widzą, słyszą i czują świat. Dzięki oczom, my mamy szansę pokazać im ten świat. Dzięki oczom, chcą krzyczeć: „Ja nie roślina”. Szkoda, że często nikt ich nie słyszy…

 

– „Życie było piękne, Myszko! Ale nie żałuj, że się kończy. Wszystko musi się skończyć, nie tylko radość, ale i ból. Tu będzie Ci dobrze, tu nie ma bólu (…)”.

 Dary Pana tańczyły i Myszka zapragnęła dołączyć do ich kręgu, gdy znowu usłyszała surowy Głos:

– Pozwalam Ci ostatni raz zejść na dół. Na chwilkę…

– Na chwilkę – powtórzyła pokornie i szeroko otworzyła oczy. (…)”

 

/D.Terakowska, „Poczwarka”/

Image

Z cyklu: opowieści Krzysiowo-Kropkowe

Wczoraj wieczór spotkał nas miły zaszczyt: zagościliśmy w opowieści Mamy Kropka! 🙂 Co więcej, Krzyś został w niej dość pierwszoplanowym bohaterem – znawcą „sznurowadełek” i nowym (jednym z najmłodszych) kompanem Aniołkowej Bandy… Jedno jest pewne: dzięki takiemu wsparciu, Mama Krzysia ze szpitala zachowała (o dziwo!) same dobre wrażenia…
A czytając opowieść – wzruszyliśmy się radośnie, więc śmialiśmy się i płakaliśmy na przemian… 🙂 Poznajcie ją także (za pozwoleniem Autorki) tutaj sami:

Kropek właśnie spacerował sobie po niebieskiej łące, gdy na jednej z chmurek zobaczył swojego nowego przyjaciela Krzysia, obłożonego stosami grubych książek i czytającego w wielkim skupieniu.

– Krzysiu, a co ty tak czytasz? – zapytał się Kubuś.

– Uczę się Kropku o więzadłach – odpowiedział Krzyś.

– Krzysiu, a po co Ci wiedza o sznurówkach? Przecież w Niebie nie mamy bucików – dociekał z wielkim zainteresowaniem Kubuś.

– Kropek!!!! Ja nie uczę się o sznurówkach, tylko o więzadłach… takich co człowiek ma w nodze – wyjaśnił koledze roześmiany Krzyś

– Bo wiesz, moja mamusia idzie do szpitala, słyszałem jak mówiła, że czas naprawić sobie nogę. I powiem ci w tajemnicy Kropku, że chociaż moja mamusia niczego się nie boi, to za szpitalami nie przepada. Więc postanowiłem, że muszę być z mamą i pilnować żeby wszystko się udało – opowiadał przejęty Krzyś.

– Krzysiu, nie martw się!!! Już wołam Aniołkową Bandę i wszyscy razem pouczymy się o tych kolanowych sznurówkach, to znaczy więzadłach i będziemy razem z tobą pilnować twojej mamy – zapewnił przyjaciela Kubuś.

W jednej chwili, na Krzysiowej chmurce pojawiły się małe Aniołki i zabrały się do wertowania książek.

Nadszedł dzień, kiedy Mama Krzysia pojawiła się w szpitalu. Wokół niej zgromadziła się cała Aniołkowa Banda.

– Słuchajcie teraz uważnie Aniołki. Nie możemy wszyscy wejść razem z Krzysiową Mamą, tam, gdzie doktor będzie reperował nogę – powiedział Kubuś.

– Kubusiu, to się nazywa sala operacyjna – podpowiedział cicho Krzyś.

Zróbmy tak… dziewczyny, wy zaopiekujecie się Krzysiowym Tatą, żeby się nie denerwował. Krzyś, ja i trzy Aniołki, które wiedzą małe co nieco o szpitalach, pilnujemy Mamy Krzysia. Reszta czeka w poczekalni razem z książkami, bo może trzeba będzie coś podpowiedzieć – Kropek szybko wyznaczył Aniołkowej Bandzie zadania do wykonania.

Nagle na sali operacyjnej pojawili się lekarze i mama Krzysia. Zaczęła się operacja. Krzyś, bardzo przejęty, usiadł przy Doktorze–Chirurgu i podpowiadał mu do ucha co ma robić.

– Kropek, a to więzadło to tak miało iść? – zapytał Krzyś.

 – Chyba tak… Lepiej nie gadajmy, tylko pilnujmy lekarzy, żeby nic nie zepsuli – odpowiedział Kropek.

 – Tylko się tak nie nachylajmy, bo nam aureole na stół spadną i wtedy dopiero zrobimy zamieszanie – dodał Krzyś.

– Może powinniśmy nasze aureolki zostawić w szatni, wtedy na pewno nic by nam z główek nie spadło – roześmiał się Kubuś.

Cały zespół operacyjny był bardzo zdziwiony, bo jeszcze żadna operacja nie przebiegała tak szybko i sprawnie.

– To dziwne, wydaje mi się, jakby ktoś do ucha mi szeptał co mam robić. A narzędzia, jakby mi same wskakiwały do ręki – powiedział Doktor-Chirurg. No, zrobione…

 – Proszę Pani, kolano jest już jak nowe – powiedział po skończonej operacji Doktor-Chirurg.

– Operacja przebiegła pomyślnie. Jakby pilnowały Pani dobre anioły – dodał wychodząc z sali.

– Panie Doktorze, żeby pan wiedział… –  zaśmiała się cichutko Krzysiowa Mama.

– Synku, dziękuję Ci bardzo, że byłeś przy mnie i tobie Aniołkowa Bando też dziękuję – Mama Krzysia szepnęła cichutko zapadając w sen.

*****

Niebywałe, jak kilka niewinnie wymienionych komentarzy pod wcześniejszym szpitalowym wpisem może rozbudzić wyobraźnię, kreatywność i emocje Aniołkowych Mam… Dziękujemy Sylwii – Mamie Kropka (Kubusia)! :-* Jestem pewna, że duet K&K jeszcze nie raz tutaj powróci, gdy tylko zaskoczą pomysłami, które wrzucą cichaczem do naszej głowy 🙂  Mamy nadzieję, że się wtedy uśmiechniecie (cichutko przez łzy lub głośno i radośnie) razem z nami! 😉 Hmm?

I malutka uwaga dla skrajnych racjonalistów: opowieści o „Aniołkowej Bandzie” są może i całkowicie nieracjonalne, dyktowane wyłącznie naszą wyobraźnią, sercem, pragnieniem choć chwilowego pocieszenia, utwierdzeniem naszego przekonania, że „oni są!”…. Może i są szalone, ale tworzymy je po to…, aby nie oszaleć 🙂 :-*

ImageA jeśli Przyjaźń Kubusia z Krzysiem przechodzi właśnie swoją drugą młodość… w Aniołkowie? 😉