Kochani, przerywamy na chwilkę zapowiedziany niedawno nasz alfabet. Tak samo jak wczorajszy wieczór przerwała okrutnie prawdziwa i smutna wiadomość. Tak jak podczas słonecznej niedzieli przerwały się nasze serca – z bólu i niedowierzania. Tak jak wczoraj niektórych najbliższych serca pękły…, bo jedno z nich… zatrzymało się na zawsze. Za wcześnie. Nie to. Nie tutaj. Nie teraz. Znów świat się pomylił.
Albo nie. Nie przerywamy alfabetu. Zaczniemy go tylko inaczej niż planowaliśmy – bez scenariusza, wbrew planom, niespodziewanie…, czyli dokładnie tak samo, jakim okazał się wczorajszy wieczór… Wieczór, w którym jedno najważniejsze, najpiękniejsze, najwartościowsze „A” zgasło…
A jak Anula – fajna, wesoła, normalna Dziewczyna z Sąsiedztwa… Być może dlatego wczoraj zamiast cicho westchnąć czytając komunikat o jej odejściu, większość z nas wzięła w ręce telefon i przekazywała innym… dławiącym głosem, z kręcącą się łzą w oku, dokładnie tak, jakby to był nasz bliski.
A jak Ambasadorka szacunku do prywatności. A jak Autentyczna wielbicielka ludzi i życia. A jak Anioł z temperamentnym ognikiem w oku. A jak Autobiografia: pisana dystansem do siebie, miłością do świata i inteligencją idącą w parze z zewnętrznym i wewnętrznym pięknem…
A jak Autorytet Żony i Matki. I w tym miejscu Ania pewnie wykreśliłaby wszelkie pozostałe peany, zostawiając tylko ten punkt. Rodzina to jej piedestał – niepodważalny. Nigdy nie zachwiał nim żaden blichtr salonów, czerwień dywanów, czy propozycje „nie do odrzucenia”. Można by powiedzieć łatwo: „przecież jest takich tysiące matek…”. No właśnie, chwila zastanowienia: czy naprawdę jest takich tysiące, gdzie „ja” jest zawsze synonimem „my”? Ta rola Ani wychodziła najlepiej, choć wcale nie najprościej, w niej czuła największe spełnienie, sens i niekończący się cel… Pewnie nieświadomie zadawała też podobny, piękny cel innym. Zupełnie przypadkiem oglądając dawno kiedyś TEN wywiad, będąc w ciąży, nagrałam go sobie na pamiątkę i spuentowałam jednym zdaniem: „Chcę być właśnie TAKĄ Matką, TAKĄ Żoną”…
I wreszcie A jak Aktorka… Tę rolę przypisywała sobie jako ostatnią, choć wielu twierdzi, że jej półki powinno ozdabiać wiele cennych nagród filmowych. Wiele scenariuszy już odegrała, wiele na nią jeszcze czekało… Nagle podrzucono jej ten najtrudniejszy, ten prawdziwy, od Reżysera, któremu nie da się odmówić… I choć kiedyś nieopatrznie przepowiedziała sobie jego punkt kulminacyjny, to do końca wszyscy wierzyliśmy, że to będzie dobre zakończenie. Tymczasem jej nazwisko zamiast stać obok Wielkich – nominowanych do np. Oscara, dziś wspominane jest obok innych Wielkich – Patricka Swayze, Steve’a Jobsa – którzy tak samo jak ona, nie zdążyli odebrać nagrody…
No właśnie… Czytamy wszędzie: „przegrała/przegrali walkę z rakiem”. Jakie to smutne i niedorzeczne. Czy można mówić o przegranej na polu bitwy, gdzie spotyka się przede wszystkim nadludzkie siły, najprawdziwszy heroizm i najczystsze intencje życia…? Czy można mówić, że przegrali Ci, których zabrało tsunami albo przykryły gruzy WTC? Czy przegrał ten, którego śmiertelnie potrącił samochód? Czy przegranym jest naprawdę ten, na którego i jego najbliższych spada ciężar z góry nieuleczalnej choroby? Rak to zew natury, a właściwie akt jej ogromnego wynaturzenia – wbrew postępom, mądrym głowom, nowym lekom wciąż zbiera za duże żniwo – nie wybierając tylko tych gorszych dusz, od tych pełnych dobroci…, nie oddzielając pięknych serc, od tych, gdzie ich czasem właściwie brakuje… Dlatego nie mówmy o przegranej. Tak, życie to walka. Czasem walka o życie. A „walczyć” to znaczy „wierzyć do końca w wygraną” – wierzyć z dziecięcą naiwnością, wierzyć w ciemno, po swojemu… Ale umrzeć to nie przegrać. Przecież Ania wygrała. Dosłownie rozumując, być może wygrała kilka miesięcy dłużej, niż było jej dane. Jednak tak naprawdę największe zwycięstwo odniosła swoją sztuką życia – pełną szczerej radości, wypełnionej po brzegi miłością do bliskich, przypieczętowaną poczuciem świadomego spełnienia się.
Od wczorajszego wieczora może ktoś tak jak ja zatrzymał się na chwilkę, zresetował swoje „tu i teraz”, też przemknęło przez myśl: „a jeśli mnie wręczą też taki scenariusz?”… Jutro, pojutrze wszystko ucichnie, znikną nagłówki, wszystko wróci do normy, show must go on… Znowu zaczniemy narzekać, że zimno; że nie dostaliśmy podwyżki; że dziecko się przeziębiło, że wakacje daleko… Dopóty, dopóki znów świat nie zatrzyma się w popłochu czyjegoś odejścia, czy jakieś innej tragedii pytając: „gdzie ja jestem w moim życiu?”. My już przebrnęliśmy przez brutalną lekcję i bardzo dosłownie wiemy, co „tu” i co „teraz”.”Tu” – jest miłość, jest nas dwoje, jest dom, powoli odbudowywany z gruzów… „Teraz” – jest zdrowie, jest uśmiech, jest odwaga bycia optymistą…
A co „Tam”? Dziś przejeżdżając rowerem przez krakowskie Błonia, spojrzałam przed siebie: na horyzoncie rześka, tajemnicza mgła zmierzchu, wokół jeszcze jaskrawa zieleń już jesiennej trawy… I pomyślałam: „Krzysiu, Aniu…. Jak TAM u Was musi być pięknie…”. Odpoczywajcie… I opiekujcie się nami. Tu – Matka opiekuje się dziećmi, Rodzice – synkiem. Tam – Wasze role się zrównały – i Dorośli, i Dzieci opiekują się Tymi, co zostali… I niby powinno nam być z tym przekonaniem łatwiej, wręcz wygodniej żyć, wierząc, że Ktoś „odgórnie” o nas dba, że czuwacie… A jednak… Jarek musi znaleźć siły posprzątać gruz i zacząć budować Wasz dom na nowo. Oliwia, Szymuś i Jaś swoje wołanie „mama” odbiją echem od ścian… My Krzysiowego „Mamo” nie usłyszymy nigdy… A jednak… tak po ludzku smutno. A jednak… tak bardzo tęskno. A jednak… ten ból nie gaśnie.
P.S. Zamiast trzech linijek wspomnienia i współczucia zostawionych na facebooku, zostawiam może i trzysta… I to ciągle mało. I ciągle niezbyt zgrabnie. I ciągle niewystarczająco pięknie jak sobie na to (w moim przekonaniu) zasłużyła…
pięknie napisane……..nie przestaję myśleć o Ani…tak smutno………….
Córka Ani to Oliwka…
Dziękuję! Poprawione 🙂